wtorek, 29 maja 2018

Co wy

Powiem, że ja nawet nie zdążam z odnotowywaniem kolejnych gniotów, które jakieś decydenckie gremia płodzą w swoich chorych umysłach pozamykanych w luksusowych gabinetach za pieniadze moje i twoje. Płodza absurdalne przepisy, biorą zewsząd kase na swoją pseudo-pracę a potem każą sie wszystkim ze sobą układać. Zabrawszy haracz, odgrażają się. Gejom dadzą a nie-gejom nie dadzą. Wymyslą rodo czy inne łobodo i odwrócą nasz wzrok od tego, co rzeczywiście wypełza. To jest jakaś niekompetentna banda, która dopusciła standardy do dna a teraz udaje, że jest potrzebna. A my zajęci ogarnianiem absurdów nie zajmujemy sie realiami. Dlaczego nie opłaca się uprawiac ziemi? Dlaczego dopłaca się do nieuprawiania ziemi? Dlaczego wszedzie płodzi się papiery, gdy wszedzie dostępne sa komputery???

Ja muszę tak zapierdzielać, żeby zarobić na życie, że nie mam czasu zorientowac się, o co w tym wszystkim chodzi. Dostałam jakąś szmatławą podwyżkę, którą za chwilę, z odsetkami, zeżarła cena za benzynę. Bo do benzyny zawsze długi ogonek dobija. Jakoś ta stówa chwilę temu to chwilę była i można było trochę się zaopatrzyć. A teraz? Ochłap w torbie, kartofel, warzywo i wszystko. A gdzie płyn do podłogi, talerza czy dla mnie, jakem mniej świeża... I ile tych stów zarobię, gdy się przez miesiąc narobię...

Cinżko. Ale nie dajmy  technokratom z obłymi głowami wyrąbać się z własnego życia i pójść w siną dal z torbami. 

Jestem tutaj u siebie więc dlaczego ma rzadzic mną Niemiec?

Ja nie jade do Niemca i nie mówię mu, co mu trzeba.

Jeśli Niemiec czy Belg czy innej nacji reprezentant chce czegoś u siebie dla siebie, niech ma. 

I tak samo i ja. 

Czy jak???




niedziela, 27 maja 2018

Ludzie

Jacy ludzie być potrafią. A jeśli nie potrafią, to nadal są. Nie da się od nich uciec a skoro tak, to warto rozważyć tę drugą opcję. Jak się z nimi układać, by spotkania, z których składa się życie, niosły, w każdej sytuacji, wart rozważenia przekaz. 

Ostatniego weekendu ponownie dałam się skusić na wyjazd plenerowy z grupą ludzi. Pominę milczeniem jaką, bo nie prosiłam, tym razem, o zgodę na wykorzystanie zdjęć czy pisanie o grupie. Więc, jak zwykle, napiszę o sobie. 

Z jednym wyjatkiem.

Zrobiwszy podstawowe zakupy w Lidlu przy Shellu około Krzyckiej, idę ku stacji benzynowej. Patrzę. Kobitka z plecakiem. Zgaduję, że  jedna z naszych. Rzeczywiście, zapytana, potwierdza. Czekamy na na ten sam transport. Za chwilę siedzimy w aucie i jedziemy. Czas oderwania od   codzienności, rozwija się przed nami, jak te cudowne krajobrazy, które następnego dnia dadzą się poznać w unikatowej odsłonie majowej zieleni. 

Spotkania. Nie dojdę do rozwiazań zagadek swojego życia bez ludzi. Ludzie są trudni ale niezbedni. I gdy uważnie przyłożę ucho do rytmu swojego życia, usłyszę, że i ja jestem trudna. Eureka. I niezbędna. Więc nie ma instancji, która ma moc i prawo rozsądzać o życiu. Że jest warte życia czy jest do śmietnika.  

Życie można tylko wspierać a jeśli nie ma w nas mocy by wspierać, nie mówmy, że ma go nie być. Nie mówmy, że wiemy lepiej. Skoro jest, ma być. Zapytajmy, jaki sami mamy problem i szukajmy odpowiedzi.

Bo miłość, ta wariatka, to nie to, z czym  większość z nas z nią utożsamia. Emocje to moc różnorodności przeżyć i fakt, mają dla nas znaczenie. Bez zrozumienia jednak że są wtórne wobec woli, nie zrozumiemy czym jest miłość. Miłość to nie uczucia, które pojawiwszy się na okreslony czas, znikają nie wiedzieć kiedy i dlaczego -  ale wola, która nagina ego do wymogów miłości. Miłości się nie czuje. Miłość się czyni. Pomimo tego, że się nie czuje. Wbrew temu, co się czuje. Bo miłość to ostry uchwyt uprzęży na rozbabraną wolę i uporczywe trwanie w bólu.

Dzięki ludziom poznaję część odpowiedzi na naglący niedosyt chwili obecnej. Ludzie dużo wiedzą. Mają coś, czego szukam i nie mogę sama znaleźć. I, co zdumiewa mnie jeszcze bardziej, ja mam coś, czego szukają. Wydaje sie, że, rzeczywiście, pomimo tego, jak bardzo potrafimy irytować się ludźmi i ludzi, jesteśmy sobie potrzebni. Jedno słowo, jedna myśl, sposób, którego szukam a ktoś znalazł wcześniej. 

I wiosna, która leczy:






I On,  ponad wszystkim:







niedziela, 20 maja 2018

Veni Creator Spiritus


Tego roku nie brałam udziału w żadnej nowennie do Ducha Świętego ani nie za bardzo czuwałam przed Pięćdziesiątnicą, jak drewniej bywało. Po prostu, ze zmęczęnia mi się nie chciało. Odmówiwszy swoje stałe punkty modlitwy, zasypiałam przy podusi jak niemowlę przy cycusiu i tyle. I tak, przez cały tydzień. Sobota, a więc dzień przed Pięćdziesiątnicą, to był jakiś hard core. Pokłóciłam sie z każdym, kto mi się nawinął po drodze, sklęłam swoje i nie swoje życie i, przy końcówce dnia, popłakałam się. Jakie głupie. Ale mój dziwny syn Ambro, oczywiście namotał sobie, że bedzie jechał do Karmelitanek na czuwanie i ... Tak. On za bardzo nie wiedział, z kim  i za bardzo nie może chodzić bo se ze ścianki wspinaczkowej spadł. Tylko z pięciu metrów. No to ja, że zawiozę go. No to i z nami Zu. I pojechalim.

Ja taka nabuntowana ostatnio na te modlitwy spontaniczne. Nie to, żeby je szkalować czy coś, ale lata całe próbowałam i w sumie nic. Zawsze ten sam opór przed wywewnętrznianiem się. Taka jestem. Nie koniecznie. I dlatego, myśląc ponownie o modlitwach uwielbiających Boga w stylu odnowy, coś we mnie się kurczyło, że jednak nie.

Ot, Bóg. Karmel. Dominikanie. Oblaci. Jezuici. Franciszkanie. Paulini. Inni. Wiele zakonów, różnorodność powołań, wiele trendów, wiele wrażliwości - wszystko spięte jedną prawdą o miłości, wyśmianej i wyszydzonej, Boga do człowieka.

Bóg mnie pokonał ciszą. Kaplica Karmelitanek to takie w mieście ustronne miejsce, że, jak otworzysz okna, to świergot ptaków słyszysz, nie trzask i zgiełk miasta. W programie była Liturgia Godzin, Msza Święta i agapa po. 

Nie wiem. Ja takiego spokoju nigdy wczesniej nie zaznałam. Śpiewy Karmelitanek mają unikatowe brzmienie a pieśni  unikatowe teksty. Nie wznosząc rąk wysoko wysoko przeżyłam

naprawde coś pięknego, pozbawionego ładunku emocji, rozgrzewanych na uwielbieniach odnowowych. I, oczywiście, nie chodzi o licytacje.
 Duch Święty, jak wiemy, wieje jak chce i różnych ludzi porusza w różny sposób.  I w tym tkwi właśnie moja myśl. Że różnorodność to dar, który zaspakaja przeróżne wrażliwości a Bóg znajduje drogę do człowieka na nieskończenie wiele sposobów. I do mnie znalazł, w tych cichych szeptach Karmelitanek oraz rozbudowanej wyjatkowo, świątecznie, liturgii Mszy Świętej. Uwielbialiśmy Boga wyciszeni, zasłuchani i na ile potrafiliśmy, włączając się sami. Ojcowie Tomasz i Mateusz, pomogli nam, swoim skupieniem nad każdą czynnościa i wypowiadanym słowem, oderwać się od zostawionego świata i skupić na przeżywaniu obecności z Bogiem. Zewnetrznych wichrów nie było ale mój powrót w mój świat uwolniony został z rozpaczy bezradności. Gdzie to nastapiło? Nie wiem. 

Nie odrzucajmy Boga. On ma ofertę specjalną. Lepszą niż wszystko, co sami możemy nawojować albo otrzymać od świata. Oszustwo złego polega na tym, że on tę prawdę wydziera nam z serc i umysłów i chce, byśmy niebo osadzili tutaj. Nie. On nie ma w tym żadnego interesu. On bezinteresownie chce, byśmy nie spotkali Boga i nigdy nie odkryli, Kim naprawdę jest.

VENI CREATOR SPIRITUS. Amen.

sobota, 19 maja 2018

Gdy sypie się domek z kart

Żadna filozofia. Obejrzałam film. Tytuł, jak tytuł, 'Glengarry Glen Rose'. Nasi się chyba nie pokusili  o tłumaczenie ale, jak dla mnie, to nazwa własna, bez wiekszego znaczenia dla sytuacji z filmu. Nie wiem, jak to się stało, że dopiero go znalazłam. Film zrobiono w 92, więc wieki temu. Może wtedy, tutaj, w Polsce, problemy nakreślone w filmie, były dla nas nieco z innego świata. Porządek korporacyjny zaczął dopiero z wolna instalować się  w naszym kraju i, krok po kroku, mentalności. Współczesny odbiorca doskonale połapie się w sytuacji ale nie koniecznie jest odbiorcą tego typu przekazu. Bazą dla filmu są dialogi a rzecz, w zasadzie, rozgrywa się w dwóch czy trzech wnętrzach. Zero efektów specjalnych i nieprawdopodobnych zwrotów akcji. Po prostu, męskie rozmowy w sytuacji pojawienia się zagrożenia dla tymczasowej stabilizacji. 

Dopóki jestesmy w miare bezpieczni, wiedziemy swoje życie z dnia na dzień. Robimy co do nas nalezy, rozglądając się bardziej lub mniej po cichu, za lepszymi perspektywami. Jesli jednak status quo nie zmusza do większego ryzyka czy wysiłku niż zazwyczaj, zadawalamy sie ofertą życia i przewijamy dzień za dniem, nie bardzo siląc się na pytanie o więcej. Dopiero sytuacje podbramkowe dokopuja się głębiej, wymuszając postawienie pytań z innej półki niż tylko ile i co za ile.

Czterech agentów nieruchomościami staje w sytuacji wyboru. Albo drastycznie wzrośnie sprzedaż albo lecą na pysk. To, co ujawnia taka sytuacja, jest warte prześledzenia. Co zrobisz, kiedy wyborem jest wsparcie drugiego kosztem zaryzykowania własnego intertesu. Czy jestes kumplem czy hieną, która, nie wiedzieć kiedy, zaciągnie cię w kozi róg, by ugrać, twoim kosztem,  cokolwiek dla siebie. I czy hiena jest rzeczywiście bezduszną hieną czy też  kryje się w niej coś jeszcze głębiej, jakiś ludzki dramat. 

Dialogi oscylują wokół  tego jak przetrwać, jak robić interesy, jak być skutecznym, jak wydoić klienta po to, by samemu mieć  godne życie, czy tylko, na godnym poziomie?  I jak to się dzieje, że wymusza ono  na nas, ludziach, zachowania naprawdę różne. To, kim się stajemy, nie tylko w sytuacji zagrożenia, zależy od tego, co mamy w głowach, jako pierwotną, nienaruszalną zasadę postepowania wobec siebie i innych. Czy ja jestem 'bogiem', tym najwyższym kryterium odniesienia,  a drugi mi służy jako środek do moich celów czy też drugi człowiek ma dla mnie choćby porównywajną wartość jak ja sam i nie sprzedam go za żadne dobro. Alec Baldwin - nie widziałam faceta w tak dobrej roli. Młody, agresywny skurczybyk, posłany z misją poustawiania zależnych od korporacji pracowników.  Korporacyjne bydlę z roleksem czy czymś w tym gatunku , dla którego wartość ma tylko i wyłącznie pieniądz a człowiek jest jego wydajnym sługą lub nie ma go. Świetna rola. Dla mnie, odkrycie Baldwina. No i , oczywiście, Al Pacino. Zresztą, każda postać w tym filmie to kopalnia do odkrywania. Męskość? Człowieczeństwo? Porządek moralny?

Ja ten film jeszcze obejrzę kilka razy. Gdyby nie naprawdę soczysty język, polecałabym go w szkołach na godziny wychowawcze jako dobrą realizacje tematu: 'Miejsce człowieka w świecie pieniądza'. Albo 'Miejsce pieniądza w świecie człowieka'. Warto się pobić o wnioski.

https://www.youtube.com/watch?v=QkHIbmy2d5Y

czwartek, 17 maja 2018

Broken token

O matko. Wszystko zapomniałam. Północ się zbliża a ja leżę niby nic i słucham  Cohenowego 'Alleluja' w wykonaniu rosyjskich dzieci. Jest to utwór wyjątkowy o balsamujacej mocy leczącej. Serio. Odpłynęłam w cudowne rejony niewinności i piękna ujawnionego poprzez talent i kunszt osób o unikatowym uroku. Nie dam namiarów. Może kiedyś. Zresztą, kto chce, ten znajdzie. Gdzieś w zakamarkach świadomości, gdy dałam się ponieść tej  poruszającej muzyce, migotały jakieś nie skończone sprawy. Jasne. Koniec laby. Zapomniałam, rzeczywiście, o Margaretce, a nawet dwóch i kilku innych zobowiązaniach. No to, proszę pani, odpuszczamy dzisiaj pisanie. Wprawdzie spokoju, czy, tak zwanej ciszy nocnej, może jeszcze długo nie być, bo jakieś nocne marki pisza jakies referaty ale ja, ostatecznie, mam zatyczki. Albo se nałożę earphony i odlecę jeszcze dalej, gdzie już nic i nikt mnie nie dogoni. Odpłyną sprawy ważne i nieważne a ja, ponownie, dam się ponieść wewnętrznej fali, która przenika w głebiny i mroki umysłu, by szukać remedium na twardość życia. Niech niesforna nadzieja na jego sens nie zawiedzie. Jako, że ono mi ostatnio daje ostro po dupie i  nie  zdążam się resetować a tu znowu szósta rano, jedyne, co zostaje, to chyba albo zgoda na status quo albo bunt na wszystko. Czy jest jakieś pomiedzy? Potem... Cóż. Zanurzam się, płynę. Gdzieś przecież wypłynę.

wtorek, 15 maja 2018

Ostatnio

To nie wiem, jak żyję. Ja jeszcze o tym wywrocie, jakim są w szkołach ponadgimnazjalnych (jeszcze) matury. My, nauczyciele, jesteśmy zwykłymi śmiertelnikami. Tak. I ja też. Kurczę. Nie chciałam pisac o forsie, bo to takie nieeleganckie. Ale, w końcu, gentelmanem nie jestem, to owszem, zajadę forsową oborą. 

Tak. Nie wiem, jak żyję, odkąd ME realizuje egzamin maturalny. Nauczyciele są do absolutnej dyspozycji wspomnianych egzaminów również przed nimi. Oznacza to odbycie stosownych szkoleń  oraz nieokreśloną bliżej liczbę godzin pracy przy egzaminach w czasie ich trwania. W trakcie pisemnych siedzimy w komisjach  a jesli szkoła, w której pracujemy świadczy również usługi dla szkolnictwa zawodowego, prowadzimy równiez wtedy lekcje w zawodówkach. Tak, że, że tak zajadę oborą, twierdzenie, że mamy, po odejściu klas maturalnych, mniej pracy, mija się z prawdą. A jednak po ich odejściu nasza obecność w szkole nie jest opłacana w zakresie godzin zaplanowanych na rok szkolny. Od naszej wypłaty odejmuje sie godziny, których w maju i czerwcu nie przeprowadzimy z maturzystami a zupełnie się zapomina o tym, że na ich rzecz wykonujemy przez wiekszość maja furę pracy. Zarówno tę pracę, jak i szereg innych zadań,  których nauczyciel nie ma prawa nie wykonać, wrzuca sie do wora zwanego 40-godzinnym dniem pracy. Że niby w pensum jest 18 lekcji a reszta to praca dodatkowa. Nie robimy łaski, że ją wykonujemy. To ja się pokuszę o tygodniowe podliczenie. 

Niech na poczatek będzie 18 h pensum. Ok. Do każdej lekcji trzeba sie przygotować. Mi, fachowcowi doświadczonemu i wprawnemu, zabiera to jakąś godzinę dziennie. Serio. Z grubsza ogarniam co z kim oraz dziennik, by nie narastały zaległości. W takim razie dochodzi 5h. Kolejna sprawa to sprawdzanie prac pisemnych. Ponieważ uczniowie dyscyplinują się , gdy widzą, że ich pracę oceniam, a zlewają, gdy widzą, że nie oceniam, codziennie schodzi mi ok. godziny na sprawdzanie. Daje to kolejnych 5 h tygodniowo. Już mam ich 28 przy czystym etacie, bez nadwyżek. Jakoś tak się dzieje, że co dwa tygodnie wypada jakaś rada, jakie 3-4 h. Daje to, licząc skromnie, 1,5 h dodatkowo na tydzień. To już mam około 30. Co jakiś czas w szkole są organizowane eventy, typu uroczystości, świętowanie rocznic, dni otwarte, i inne. Pochłania to mnóstwo godzin, których nie sposób zliczyć. Na tydzień, średnio, dojdzie ok 2h. Skromnie licząc. Prawie każdy nauczyciel, poza podstawowymi obowiazkami, ma również dodatkowe, wynikające z funkcji wychowawczej szkoły. Zajmuje się sztandarem szkoły, samorządem, gazetkami, konkursami, wycieczkami. Jak to zliczyć? Myślę, że daje to, w tygodniowym rozliczeniu, dobre 10 h. Raz mniej, raz wiecej, ale jeśli się uczciwie policzy wszystko,  to tyle wyjdzie. Nie liczę czasu spędzanego na sporządzanie dokumentacji typu arkusze, wypisywanie świadectw, rekrutację.... Naprawdę, za to nikt nam nie płaci a   w s z y s t k o    wrzuca się do jednego wora, zamykając nam usta tajemniczym '40 -to godzinnym dniem pracy'. Hm. 

Nie napiszę, ile ja, nauczyciel z wieloletnim doswiadczeniem, zarabiam. Na ile państwo ceni moje zaangażowanie, kwalifikacje i odpowiedzialność za młode pokolenie. Śmiech na sali. Ja naprawdę muszę szukać dodatkowych możliwości zarabiania, bo sama praca w szkole nie pozwala, przy pełnym etacie, na godne życie, zapewniające nie tylko podstawowe warunki bytowania, ale i rozwój, którym wypchane sa wszystkie gęby decydentów.  Oni nigdy nie mieli okazji stać przy biurku w zawodowej klasie w liczbie 27 uczniów na jezyku angielskim zawodowym, do której doszlusowano, z powodów oszczednościowych, nastepnych dwudziestu w ramach   NIEPŁATNEGO zastepstwa. Tak. To się dzieje w Polsce. Nauczamy w takich warunkach. Po takiej lekcji jestem wrakiem a mam jeszcze w grafiku 6 nastepnych. Mój wybór? Tak. Jak najbardziej. Ja osobiście kocham pracę z młodzieżą, ale nie miałam pojęcia, zaczynajac pracę jako nauczyciel, że państwo zrobi z mojej profesji żart, nakładając coraz wiecej obowiazków bez możliwości realnego wsparcia i pozbawiając moją grupe zawodową uczciwego wynagrodzenia. 

Najgorsze jest to, że się nas zwyczajnie oszukuje. Zamyka się nam usta czterdziestogodzinnym tygodniem pracy, nie specyfikując dokładnie o co, i w jakim zakresie, chodzi. Gdy chcemy się upomnieć o swoje, bo, na przykład, czujemy się wykorzystani, zawstydza się nas i przywołuje do 'porządku' argumentami z nieokreślonego zestawu nauczycielskich powinności.

Nauczycielu! Chcesz zarabiać jak człowiek? Spadaj ze szkoły, łap się za mop a będziesz wesoły!!!

Nie wiem. Może jak się skończą matury a szkoła wróci do swojego rytmu, dostaniemy jakiegoś kopa, który pozwoli nam wytrwać. 


sobota, 12 maja 2018

Taka świnia ze mnie...

Że po prostu, olałam wszystko. Odkąd rano wstałam, około 10. przed południem, zajmowałam się tylko sobą. Nie zrobiłam zakupów, nie ugotowałam obiadu, nie posprzątałam domu. Wsadziłam tylko do pralki śmierdzące gacio-skarpety, wstrzasnęło mna z obrzydzenia i postanowiłam zaprzestać jakichkolwiek czynnosci na rzecz bliźnich. Wzięłam psa i poszły my na wały. O:

 


Naprawdę, ładnie jest. To, jak to wszystko pączkuje i wybucha to naprawdę czysta poezja. Świat jest wyjatkowym cudem, którego piękno tkwi i w szczegółach, do poziomu mikro,  i w ogólnym zarysie, gdy patrzysz na widok z lotu ptaka czy z perspektywy jakiejś odległości. Jak by nie patrzał, jest co podziwiać. Gdyby, oczywiście, nie ludzka bezmyślność, przejawiająca sie na bogato wszedzie. Oto jedna z jej odsłon:

For whom is that rubbish??

A tak w ogóle, to wróciwszy do domu, nadal nie zadałam sobie żadnej fatygi. Dostałam cudownego smsa o koncercie w katedrze i co robić. Poszłam. Wysłuchałam około dziesieciu utworów w wykonaniu chóru ze Szwecji i wróciłam do domu  uspokojona i jakby nieco szczesliwsza niż gdy budziłam się rano, zbuntowana na tempo życia i baty, które ostatnio zaliczyłam. Tam baty. W dupe z nimi. Trzeba żyć, człowiekiem być, nie dać się zapędzic w kozi róg i, jeśli można, pomóc tam i tu. Szkoda najmniejszej chwili na próżne żale. Odwagi. Jutro też będzie komu podac kubek wody.Tak. To do Ciebie.

piątek, 11 maja 2018

No...

...bo na szczęście pisemne matury, przynajmniej te najbardziej obowiązkowe, dobiegły końca. Zostały jakieś rozszerzone niedobitki, dla najwytrwalszych i, oczywiście, część ustnej dukaniny. Szkoły wracają do normalnego rytmu pracy a reszta uczniów odzyskuje nadzieje na ustalenie swojego status quo i szanse na promocję. 

Ja jednak jeszcze na chwile wrócę do matury pisemnej. I, w sumie, ustnej też. Nie będę przeliczała ton papieru potrzebnego do przeprowadzenia matury w skali kraju. Ale zawsze to jest kawał lasu. Gdy ja zdawałam ustną z angielskiego, dostałam pasek szerokości trzech  i długości dziesięciu cm i to była, poza protokołem, cała papierologia.  Skończywszy wówczas edukację na poziomie średniego wykształcenia, umiałam mówić, pisać i używać tego języka nie gorzej, jeśli nie lepiej, niż dzisiejsi abiturienci, znacznie lepiej wyposażeni w możliwości a la naturalnej akwizycji języka. Dzisiaj na jednego zdającego ME przeznacza kolorowy zestaw składający się z dwóch kartek oraz czarno-szaro-biały dla egzaminatora, też dwie kartki. Do tego dochodzi protokół - jedna kartka oraz jeszcze pół kartki na ocenę. W sumie, jedna osoba pochłania, jak widać, pięć i pół kartki A4. Należy dorzucić dodatkowe zestawy, również składające się z czterech kartek, tak, żeby zdający miał z czego wybierać. To daje około dodatkowych dwóch kartek na łebka, czyli, reasumując, jedna osoba to około 7-8 kartek. Przypomnę, na mnie przeznaczono jeden wąski pasek i pewnie jakiś protokół, co daje ok, jednej kartki. To jest ok. siedem razy mniej. I ten system działał. O ile mniej drzew scinano? Sześć?

Jeśli chodzi o egzamin pisemny to dostawało się napisane na tablicy tematy i pisało się na papierze kancelaryjnym. Mam wrażenie, że to było też ze trzy albo cztery razy taniej. I wcale nie byliśmy mniej wyedukowani. Na pewno nie mniej. To, do jakiego stopnia świat poszedł w formalizmy przekładające się na ilości zużywanego papieru, mnie osobiście przeraża. Niby takie cool jest trąbienie o ochronie środowiska a społeczeństwa zaplata się coraz gestszą siecią formalnych uwikłań. Urzędy gromadzą papiery, po staremu, oraz kopiują wszystko na dyskach. Informacje kopiowane są na różne sposoby a my mamy się czuć od tego albo szczęśliwsi albo bezpieczniejsi albo... coraz bardziej osaczeni. 

Czasem najdzie mnie myśl, co z nami się stanie, gdy nagle szlag trafi dostawców prądu. Jakieś rypnięcie w systemie produkcji energii i co??? Co ze standardami, które wymuszają gromadzenie, kopiowanie, powielanie i przetwarzanie informacji? Gdy patrzę na swoją przepełnioną szafę i nie mogę znaleźć nic sensownego, daję się porwać szalonej i uwalniającej pokusie wypieprzenia jej znacznej zawartości. Robi się potem przejrzyście i czytelnie. Zostawiam to, czego rzeczywiście potrzebuję i czyni to moje życie prostszym. Może i w tym zbiorowym wymiarze popadliśmy w paranoję gromadzenia wszystkiego, bez jasnej koncepcji, co po co i dlaczego. Nie odnosicie wrażenia, że załatwienie prostej sprawy w urzędzie, w dobie mających wszystko ułatwiać komputerów, sprowadza się do czasochłonnej procedury, dla której najlepszym określeniem wydaje się niesympatyczny termin 'spychologia'? Za dużo treści, za dużo nie zorientowanych w temacie osób, za dużo niedookreślonych pół-kompetencji... Chaos.

I jak z tego wybrnąć??? Wypieprzyć zawartość. Od razu zrobi się przejrzyściej. Ale na to trzeba odwagi straceńców, nie obawiających się ryzyka. Czy gdzieś tacy są?

czwartek, 10 maja 2018

Dawno

Tak. Zdarza się i cisza. Tak? Mam wpisywać tekst? Jaki tekst? Ni stąd ni zowąd taki komunikat:Wpisuj tekst. Ok. Proszę bardzo, bo miałam się rozmyślić i zaprzestać. A to przecież taka strata byłaby.


Jak to życie człowieka dopieszcza. Wczoraj miałam długo w pracy a po pracy jeszcze, zamiast odpoczywać, do następnej pracy. Tak. Liczby są bezlitosne a cuda tak ot się nie dzieją. Muszę zarobić na brykę i żeby tylko na nią. Ciężko. Kończę więc ok 19., wychodzę ze szkoły happy że aż, że bryka stoi i że zaraz jadę. Wrzucam torbę, coś tam jeszcze chcę przerzucić do tyłu, otwieram drzwi, zamykam i ciach po paluchu. Klnę na czym świat stoi, paluch nie bardzo, żeby chciał się ruszać a w okach łzy. Siadam, włączam, jakoś jadę. Oby tylko nie padało i nie grzmiało. W sumie, źle nie jest, bo tylko właśnie zaczęło z nieba lać jak z cebra czyli wiadra ale nie grzmi. Tylko błyska. Strach w oczy ciska. Nie. Jadę. Ja muszę do domu. Trochę mi opony brykają na tej wodzie oszalałej z nieba ale dojeżdżam. Wyro. Nic, tylko wyro. O. Dostaję obiad. Anioły, nie ludzie, mieszkają tu. Pożeram. I w końcu uwalam się, wtulam w poduchy i nie ma mnie. Jeszcze jakieś słyszę przerażenie w powietrzu, że śpię a tutaj  trzeba ćwiczyć do ustnego... Dzisiaj chyba nie ze mną. Odpływam.

I tak, dzień mija. 

A ja nadal nienawidzę telewizji, brudnych, śmierdzących klatek i ludzkiego szamba. Otwierasz okno a tu bluzgi nie z nieba tylko z okolicznego piętra. Bez zatyczek albo słuchawek nie przetrwam.

Niebo, torpeduję do ciebie o inne miejsce. Ja się muszę stąd zwijać. Wiem, że cuda ot tak, się nie dzieją ale przecież jakoś owszem. Ja chcę pokój z werandą otwartą na zielony ogród, pełen kwiecia, krzaku i drzewa. A do pokoju całą resztę niezbędnych pomieszczeń. I to szybko wszystko by się przydało.

By nie wąchać spalin za oknem i wstawać rano z jakimś pomysłem na potem.

I poczubić się z kotem. 

Niechby przysiadł na parapecie, wyszedł leniwie przez okno i wyskoczył na dywan trawy. A potem pomruczał, pokręcił się po okolicy, wrócił tak samo czysty i wskoczył mi na kolana.
 Co więcej, takiemu kotu, który nie niszczy okien i mebli, wolno wskoczyć do czystej pościeli i tak do rana przespać. Na to, w domu z ogrodem, jest zgoda.




czwartek, 3 maja 2018

Cóż

Długi weekend zamieniony w tydzień w toku. Jest dobrze. Pogoda znośna. Czwartek. Rano. 

Mamy dzisiaj Święto. 

Gdy odwoziłam rano Ikuś na dworzec, potem, gdy już zostałam sama, właczył się ten pieroński stres, gdy jadę sama przez miasto i nie za bardzo wiem, kiedy na który pas, by nie wylądować na wylotówce do Warszawy, skoro chcę trafić tylko do domu,  czy coś w tym rodzaju. Jest takie jedno miejsce - nie powiem które, by nie wywołać salwy śmiechu - które nieodmiennie sprawia mi kłopot i, jakem rzekła czy napisała, jadę tam na ostrym stresie. Oczywiście, w ten piękny, pusty na ulicach poranek świąteczny, obtrąbiono mnie słusznie za wciskanie się na pas, po którym już ktoś się toczył... A ja swoje. Jadę. Wtedy, gdy już jest po wszystkim i ponownie kończy się na obtrąbieniu, zadaję sobie pytanie, kiedy to skończy się inaczej. 

Tak. Jest jakiś problem z uwagą i gdy jadę sama w nierozpoznanym dobrze miejscu, robię na stresie głupstwa. Oczywiście, bez intencji zrobienia sobie czy komuś krzywdy. Ale, jakoś tak mi się wydaje, że jednak było coś wcześniej. Coś, czego obiecałam nie robić, niezależnie od wszystkiego. Obiecałam sobie nie wjeżdżać na czerwonym. To prawda, było pusto i nikomu nie zagroziłam. Ale czym jest obietnica, którą łamiemy bo raptem łatwiej jest jej nie dotrzymać? Czym jest słowo, które nie skutkuje czynami? Wiem, że wielu ludzi tak robi. Sama to widzę i sama nieraz ostro hamuję, bo komuś się bardziej, nieprzepisowo, spieszyło. Takie sytuacje będą mnie spotykały, dopóki Pan Bóg pozwoli jeździć. Jednak ten dzisiejszy poranek unaocznił mi pewną oczywistość, ktora w galopie powszedniości, nie zawsze daje się zauważyć.

 Ja jestem kobieta pobożna. Wierzę, absolutnie, w istnienie wymaru niepoznawalnego zmysłami, w którym ukrył się  Bóg. I wierzę, że to ukrycie nie jest statyczną obecnością ale pełnym dynamizmu współ-istnieniem z nami. A napewno ze mną. Ja przed jazdą się modlę. Chwila dla Boga zawsze się znajdzie. Jeśli drogę przebiegnie czarny kot, czy jakikolwiek, jadę. Przesądy do mnie nie przemawiają. Natomiast święcie wierzę, że czyniąc znak krzyża czy też odmawiając krótką modlitwę, docieram do tej pozazmysłowej krainy i powoduję pewne poruszenie jej mieszkańców. Oni tam odnotowują, że ja, kukuela, właśnie siadam za kierownicą i może być ostro. Ja, kochani, robię wszystko, co umiem, by jechać bezpiecznie. Ale czasami człowiek zrobi coś głupiego, bez jakiejś czystej intencji uczynienia zła. Wtedy Oni, tam w Niebie, mówią, spoko, odpuszczamy jej. Wprawdzie nie powinna była pchać się na żółte, widząc, że ma już czerwone ale tym razem odpuszczamy. Damy jeszcze jedno ostrzeżenie. Może w końcu dotrze...Ty pilnuj z tej a Ty z tamtej. I oni, Aniołowie i Patroni, sa ze mną. Nie wiem, kto jeszcze, bo nie widzę ich przecież ale wiem, że są i mnie pilnują. Dlatego    ZAWSZE    jest za co dziękować. Zawsze. Zapamiętajmy to sobie dobrze. 

Każdy dzień to dar, każde przebudzenie ze snu to dar. Każdy człowiek to dar. I ONA, Maryja, to dar a właśnie dzisiaj ma swoje święto. To dobra, najlepsza, Opiekunka. Przyznam szczerze, że sama osobiście nie mam z Nią specjalnej, emocjonalnej więzi i czasami mi jakby głupio, gdy inni, z widoczną afektacją, mówią, jak bardzo Ją kochają. Jakoś to jest, od zawsze, poza mną. Gdy patrzę na jakikolwiek Jej wizerunek, nie umiem się wzruszyć do łez, przeważnie nie czuję nic. Poza jedną rzeczą. Gdy wpatruje się w Jej twarz, zaczynam odczuwać spokój. Wyciszenie. I to, rzeczywiście, czuję. Uspokajam się. Luzuję. Odpuszczam nie załatwione sprawy. Patrzę. Czas mija a ja jestem z Nią. Na spokojnie i wiem, że z wiekiem ten spokój sięga głębiej. I to mi wystarcza. Dziękuję. I naprawdę, niebawem, zaśpiewam:




środa, 2 maja 2018

Dobrze.

Dobrze. Napiszę. 

Jednak świat, który jest dla nas areną, na której ma rozegrać się nasze życie  dla każdego w ściśle określonym i skończonym odcinku czasu, jest środowiskiem trudnym. Z jednej strony dostajemy impulsy ku stawaniu wobec trudów, których celem jest nieskończenie lepsza jakość życia wiecznego. W tym projekcie  trzeba ciężko pracować przy pługu własnych obowiązków.  Z drugiej strony kąsi nas cała oferta pokus, by uczynić nasze życie tu i teraz jedynym kryterium wyboru i skupić wszystkie wysiłki na to, by nasze 'tu i teraz' było, jako jedyne do wzięcia, bez opcji na cokolwiek jeszcze po własnym pogrzebie,  na maksa satysfakcjonujące. Albo, przynajmniej, przyjemne. Byśmy sami czuli się optymalnie i niewiele dbali o bujdy z takiej czy innej koncepcji życia po życiu. Takowe przecież jest wymysłem tłustego kleru, który ciągnie kasę z naiwności maluczkich, marzących o czymś lepszym niż mozół pracy nad sobą i, oczywiście, nad innymi. I my biedni tacy, pomiędzy jednak jakąś pokusą wieczności, a prawami naturalnymi miotających nami emocji, uczuć i popędów, zostawieni na pastwę losu i...

I właśnie. Zostawieni tu i teraz. Z obietnicą      T A M  i wiecznie. Co robić??? Czy to   TAM rzeczywiście warte jest mojego wysiłku? Czy nie lepiej zapomnieć o niejasnych obietnicach niewidocznego Boga i poszaleć sobie tu i teraz, odrzucić rygory obowiązków i wynikających z prawa  naturalnego i Bożego, norm moralnych? Co komu szkodzi, że sobie poluzuję, oszukam za plecami, złapię okazję, gdy się pojawi. Co mi Bóg zrobi? Ten nierychliwy starzec, który za bardzo nie orientuje się ani w moim życiu ani w trendach, które ludzkość odkryła i z zacięciem rozwija. Popatrzmy. Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną. Hm. Cokolwiek to znaczy. Co to znaczy? Że On nadaje porządek w hierarchii ważności wszystkich moich relacji. Nie ma ważniejszej niż z Nim, niezależnie od tego, ile razy wytrę Jego Imieniem twarz, robiąc nadal po swojemu. Ale czy On widzi i słyszy? Nie będziesz brał imienia mego na daremno. O. Przecież nie chodzi o jakieś 'Jezus Maria', rzeczywiście, coraz częściej wypowiadane nawykowo, nierzadko okraszone 'stosownym' wulgaryzmem. Chodzi o nie mieszanie Boga do sytuacji, pod którymi On się nie podpisał. Jeżeli mieszam Boga do spraw, w których Bóg nie ma nic do powiedzenia, usłyszę kiedyś od Niego 'Nie znam cię'. Basta. Tak jak ja, w istocie, nie znam Go teraz, czyniąc po swojemu.

Przykazań jest jeszcze osiem. Nie będę ich tutaj omawiać, chociaż coraz częściej odnoszę wrażenie, że coraz mniej nasze życie ma z nimi cokolwiek wspólnego. A 'cokolwiek' to i tak jak 'nic'. Nie potniesz Dekalogu, nie wybierzesz, co ci pasuje bo jeśli zmienisz jotę, reszta straci sens.I nie dlatego, że Dekalog to słaby produkt tylko z powodu ludzkiej natury do parcia dalej. Nie wystarczy  odrzucić 'nie cudzołóż'. Odrzucimy, po kolei, resztę.

I tacy zostawieni, sami sobie, bezradni, samotni, usprawiedliwiający wszystko, nieskłonni do wzięcia się za bary z własnym lenistwem, tłumaczący wszystko depresją... Wszystkiego się nie da.

A Bóg? Proszę bardzo. Czytanie na dzisiaj, do przemyślenia. Po co słuchać, po co czytać, po co zawracać Bogu gitarę i obwiniać Go za wszystko potem, skoro     s a m i      wybieramy łatwość odsłuchania bez wysiłku wyciągania wniosków   na    TU    i    TERAZ:

'Jezus powiedział do swoich uczniów: 
„Ja jestem prawdziwym krzewem winnym, a Ojciec mój jest tym, który uprawia. Każdą latorośl, która we Mnie nie przynosi owocu, odcina, a każdą, która przynosi owoc, oczyszcza, aby przynosiła owoc obfitszy. Wy już jesteście czyści dzięki słowu, które wypowiedziałem do was. Trwajcie we Mnie, a Ja w was trwać będę. Podobnie jak latorośl nie może przynosić owocu sama z siebie, o ile nie trwa w winnym krzewie, tak samo i wy, jeżeli we Mnie trwać nie będziecie. Ja jestem krzewem winnym, wy - latoroślami. 
Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić. Ten, kto we Mnie nie trwa, zostanie wyrzucony, jak winna latorośl i uschnie. I zbiera się ją i wrzuca do ognia i płonie. Jeżeli we Mnie trwać będziecie, a słowa moje w was, poproście, o cokolwiek chcecie, a to wam się spełni. Ojciec mój przez to dozna chwały, że owoc obfity przyniesiecie i staniecie się moimi uczniami”. 

Oto słowo Pańskie.'

To Św. Jan, Ewangelista. Mądrala. Jednak zasada wynikająca z tego tekstu, który Bóg daje nam na dzisiaj,  jest prosta: nasze życie bez Boga zamiera. Zanim zeschniemy i staniemy się trupami, możemy jeszcze trochę zepsuć innych. Tak czy inaczej, koniec jest jeden. Śmierć duszy na wieki wieków. Ale to nie jest mus, bo ten tekst zawiera więcej obietnic niż ostrzeżeń. Tylko kto, tak naprawdę, weźmie Boga na serio a Jego słowo głęboko do serca.