Witam was.
W czas.
W sam raz.
Doświadczyłam dziwnej rzeczy.
Wychodzi na to, że każda chwila życia może czemuś służyć. Każda. Normalnie, każda.
Tamta też.
Scena z przedwczoraj. Jadę do pracy. Nie wyspana. Zmęczona. Nerwy. Korek. Kilka bluzgów po drodze. Ten to, tamten tamto. Jak oni jeżdżą, palanty. Na Wróblewskiego wszyscy cisną. Trzy kierunki zlewają się w jeden. Jak zawsze skręcam na lewy. Wjeżdżam przed ciężarówkę. Chrobot. Huk. Siedzę w aucie w szoku. Ktoś podchodzi, pyta, jak się czuję. Dobrze, mówię. Ale, normalnie, nie wiem, co zaszło. Ano proste. Tir po lewej, ciągnął mnie z sobą, jakiejś z przodu stuknięte mazdą osobowe i jeszcze jeden z tyłu. Stoimy. Normalnie. Potężna stłuczka bez skutków w ludziach. Spoko więc. Dobrze jest.
Może za szybko żyłam. Może za mało się modliłam. Myślę, że wszystko możliwe i że mam kolejne życie.
I myślę, skąd jestem i dokąd idę. I jak kruche jest życie też widzę. Chwila i wieczność. Jasność lub ciemność.
Nie mam po co żyć, jak tylko by skminić sens i zostawić po sobie trochę dobra. Naprawić szkody, odtruć co można.
I w końcu uwierzyć, że Bóg może więcej niż ja i co mi trzeba do zbawienia, to da. Poza tym celem nie ma celu ni sensu.
Nie jestem stąd. Nie zakotwiczam się tu. Mam tyle, co muszę. I już.
A to ona, potłuczona.
Cóż.