niedziela, 30 września 2018

Też ciekawie

Teraz goszczę w Portugalii. Nie powiem, wygląda ciekawie. Miasto Evora, w której, w ramach Erazmusa, nasi uczniowie mają praktyki, to produkt wielu epok i kultur i jest to naprawdę fascynujące. Miasto założyli Rzymianie i do dzisiaj nosi ono ślady ich obecności, na przykład pokrywająca chyba co do centymetra powierzchnę ulic i chodników,  kostka brukowa i mur warowny otaczający zabytkowe centrum. Potem przyszli Maurowie i zaplanowali po swojemu system ulic i architekturę domów, malowanych wyłącznie w trzech kolorach: białym, jasno-brąząwym albo bardziej żółtym i szarym, albo prawie niebieskim.. Następnie miasto zdobył dla Portugalii najemnik o nazwisku Giraldo i do dzisiaj wydaje się być tutejszym bohaterem narodowym. Poza murami miasto rozrasta się w typowym, nowoczesnym stylu, nie szkodząc w żaden sposób zabytkowemu centrum, uznanym jako zabytek światowy przez Unesco. Oznacza to, że palcem porwać się nie można na najmniejszy skrawek muru czy ściany czy choćby wyłupać kamień z bruku. Wszystko jest teraz jak było wieki temu i to robi wrażenie. Idziesz po romańskim bruku, oglądasz akwedukt z xiv w. i podziwiasz mieszaninę stylów architektonicznych, odciskających na przestrzeni wieków swój ślad na tej suchej ale płodnej w zdrową żywność ziemi. Tutejsi lubią dobrze zjeść, mają przebogaty wybór dobrych win i wydają się gościnni i ogarnięci. Konstatuję, że praca może być przyjemnością. Może sprawia to klimat? Słońce, którego, mimo późnej pory nie brakuje? Podoba mi się tu. Ciepło. Bez syfu i huku wielkomiejskiego chaosu. I jak tu do niego wracać... 


A tenże, Vasco da Gama,   bohater lekcji z historii,  jakiś żywszy tutaj. No właśnie, co on tam odkrył? I, na koniec,  pytanie, co ich tak parło, niewielki naród, w świat poza horyzontem...









niedziela, 23 września 2018

Dzisiaj bez



Wracając wczoraj tramwajem, przy jednym z wrocławskich parków, natykam się wzrokiem na leżącego. Jakieś 50 metrów ode mnie, na glebie.  I ta myśl: piany. I druga od razu: odejść.

Zawsze to samo.  Zostawić to komuś, kto powinien coś zrobić. Kto? Może ten obok, może tamten? Bo przecież nie ja???

Podchodzę jednak. Człowiek piany, jasne. Przytomny. Czy chce karetkę. Na ch mi karetka, odrzeka. No widzi pani, to ten obok, co stoi. Cygan.  Jeszcze jakaś kobieta. Nie wiem, co mówi. Patrzę na leżącego. Obok butelka wódki, wypada z reklamówki. Kobieta o pieniądze żebrze. Cygan do niej: co, pani. Tu człowiek leży a pani o pieniądze pieprzy... Bierzemy człowieka za rece. Coś go boli, mówi, żeby za plecy. Sadzamy na ławce. Idziemy. Cygan w swoją ja w swoją. Na ławce, nieco dalej, zabawa. Siedzi grupa, piwko, fajeczki, myzyka z fona. Pierwsza myśl. Patola. 

Życie toczy się, jak może. Nie wybierasz rodziców, obdrapanych ścian na klatce schodowej i dzielni. Albo się przez to przebijesz, albo wylądujesz na glebie.

Nie ma na to rady. Do końca świata będą na świecie obdrapani, pół-nadzy nie-święci. I nasza na to bezradność. Odraza. Reakcja?

I jeszcze taka historia. 

Mateusz, przepraszam, Zacheusz to lepszy gnój. Zdziera ile może i bogaci się na ludzkiej krzywdzie. Dobrze się ustawił i w tym znalazł cel w życiu.  Dobrze mu idzie, majątek rośnie choć takiego wszyscy obchodzą szerokim łukiem.  Na cynicznej ziemi nie ma miejsca na zrozumienie. Jest pieniądz i słuszne dla niego miejsce. I to wszystko. Tak będzie, niech bogowie odwrócą swoje kamienne oblicza.

Zacheusz, głupiec nad głupcy, śmieszny karzeł bez serca i litości, wdrapuje się na drzewo. 

Jaki dramat ukrył w chciwości i jaką samotność utopił w zysku.

Że jedno spojrzenie starczyło na miłość.

Która zostawia wszystko.







sobota, 22 września 2018

Znowu

Znowu na smutno.

Rozejrzyj się. Ci sami ludzie. Od lat, kręcą się wokół centralnej osi twojego życia. Jedni bliżej, drudzy dalej. Czasem mocniejszy poryw życia przecina słabnącą nić więzi i niektórzy  znikają. Ale to akurat nie specjalnie boli. Bolą inne sytuacje. Takie, że ktoś jest i jest i to jest dobre, że jest i raptem znika. Był i nie ma. Umarł. Albo wyjechał na stałe. Albo odciął się bo znalazł gdzieś lepsze dla siebie życie.

I co taki, pozostawiony z czarną dziurą braku, biedny człowiek ma zrobić. Gdzie schować się od serca, które uporczywie pamięta i wyje do księżyca. Nie jest łatwo na tym padole wytrzymać. Z ludźmi, którzy są i trują i z ludźmi, których nie ma i których brakuje.

Można życie uczynić ograniczonym do braku relacji. Żeby było łatwiej.

Ale co to za życie. Człowieka z  żołądkiem zamiast serca.

Więc, rzeczywiście, niezależnie od sprzyjającej lub szkodliwej konstelacji wszechświata i innych bzdur, którymi chętnie się dzisiaj karmimy, najważniejsze jest być człowiekiem dla ludzi i zwierząt. Już nie wspomnę, że niektóre zwierzęta potrafią to lepiej od nas, szczycących się tytułami korony stworzenia a i czasem, nieuprawnienie, kreatorami swojego czy czyjegoś istnienia.

Kreator mody. Inżynier genetyczny. Odkrywca. Samorealizator. Propagator. Tak wiele nam dano. Tak wielki potencjał ukryto w tajemniczej skrzynce, zamkniętej na klucz ludzkiej woli. Co dopuścimy do głosu, to upomni się o miejsce. Co zdecydujemy, to się zadzieje. 

Świat zbliża sie do katastrofy. Widać to gołym okiem. Świat zrzucił z piedestału Boga i postawił na nim stworzenie. Siebie. Psa. Kota. Samorealizację. Modę. Pieniądze. Czy chodźby nieświęty spokój pod pozorem wszechpokrywającej całe zło poprawności.

Poprawność to sciema. Bądź sobą. Wchodź w głąb. Szukaj w sobie miejsca spotkania z Władcą wszechświata. To  niepojęte, że On się zmieści w ograniczonej czasem i ciałem przestrzeni twojego sumienia.

I ty, i wszyscy inni, goście na krótki czas, nauczmy sie kochać ludzi, bo tak szybko odchodzą stąd.




czwartek, 20 września 2018

Czwarteczek.

Większość swoich godzin właśnie przepracowałam. W przededniu weekendu czuję się wypruta i niezdolna do kreatywnych medytacji. Ległam na kanapie i nie ma siły, nie wstanę nawet po szklankę czy talerz. Podajcie. Albo się smakiem obejdę i  o głodzie zasnę. 

Tak mnie ostatnio dopada smutna konstatacja. Ciepło jest, że aż śmiech na sali i poza salą. Słońca pełno w całym mieście i poza nim. Trzecia dekada września, na termometrach trzydzieści. A jesieni skąpej w słonce nie ma. Witamina D3 ogólnie i hojnie dostępna. Powinno to ogólnie dobrze człowiekowi robić. I na ciele i na psychice. A tu co. Smutno.

Po twarzach ludzie tacy pogubieni. Wysadzeni z siodła. Było, się kręciło ale jakby coś się skończyło. Gdzie nie spojrzę, ta sama smutna nuta w oczach. Czy to już depresja czy nieznana tu, na tej szerokości geograficznej, niezdolność adaptacji do gwałtownej zmiany klimatu. Bo, że jest tak, to gołym okiem nie zobaczyć się nie da. Może za dużo tego słońca a za mało cienia?

A może doszliśmy do punktu, w ktorym nastapiło przesycenie. Nie trzeba zabiegać o żywność. Jeśli tylko ruszymy dupę, zarobimy na tyle, by się jakoś wyżywić i może jeszcze kogoś. Przemierzamy potem  z wielkim  koszem rozlegle przestrzenie półek z wystawionymi masami wszystkiego i  wybieramy. Nie trzeba polować, hodować kur i świń, by jeść mięso. Jest totalna podaż, natychmiast reagująca na najdrobniejszą zachciankę konsumenta, co daje, no właśnie, co?

Chyba nico. Co to za sensacja, że mamy wszystko. Popatrzmy na afrykańskie dzieciaki w wystawionymi żebrami i spuchniętymi z głodu brzuchami. Na kobiety karmiące wyschłą piersią żarłocznie ssące niemowlę. Prawda, że to nie nasza wina? Nie da się zbawić całego świata. Zresztą, Afryka daleko a oni tam może inaczej radzą sobie z głodem. Jakoś musieli przywyknąć.

Co innego ja. Ja ciężko pracuję. Czasami nawet nie mam czasu na drugie śniadanie. Czasami nawet, jak wrócę z pracy, nie ma obiadu!!! Jestem wtedy strasznie zła bo co to za granda, że ja wracam a tu pustki w garachhhhhhh???

Czy myślę wtedy o afrykańskich dzieciach łapczywie łykających zieloną papkę ugotowaną z liści? Skądże. To mój żołądek wykręca esy floresy i szaleje w rytm rapu czy hipu. To nie jest przyjemne a czasem nawet zemdli. Oczywiście, zaraz się to ogarnie, jak już nie ktoś, to sama się zwlekam i zakupuję wszystko, co trzeba. Bo kto jak kto, nie wiem, jak tam afrykańskie dzieci, ale ja muszę w końcu zjeść. Żeby rano móc wstać i zarobić na ten chleb i coś do chleba. Depresja? 

Gdybym nie miała chleba, nie miałabym depresji. A gdy mam chleb, mogę się nim podzielić.


sobota, 15 września 2018

Nie bać się

Nie bać się.

Chorób.
Współczesnych trendów obyczajowych.
Dwóch kopiących w bramie trzeciego, bo nie oddał kasy. I tych, którzy na to patrzą i nie drgną. Siebie.
Ludzi żądających zabijania poczętych dzieci.
Mężczyzn zostawiających bez wsparcia kobietę w ciąży.
Młodych w kapturach z zaciętymi twarzami. O niezrozumiałych dla mnie poglądach i zamiarach.
Bezrefleksyjnych, raczej sytych ludzi, bez poglądów i odwagi cywilnej.
Hipokrytów łagodnych jak obłe jajo na zewnątrz a w czterech ścianach bezdusznie karmiących własne ego.
Hipokrytów mieszających w głowach tym, za których rozwój kiedyś odpowiedzą.
Gorszycieli na szeroką skalę, bezdusznie forsujących kłamliwe teorie o naturze człowieka.
Tych co, im wszystko jedno więc łykną wszystko.
Tych, co wiedzą lepiej a czynią gorzej.
Ciebie. Siebie.
Swojego lęku o status quo.
Polityków decydujących o rozstrzygnieciach prawnych a w konsekwencji o naszych prawach i obowiazkach. O naszych odpowiedzialnościach i ograniczeniach.
Inżynierów społecznych zakłamujących znaczenia słów.
A najgorzej decydentów z wielką kasą, dla dalszego zysku manipulujących resztą.

I jak tego dokonać, by wszystko, co mnie otacza, nie było powodem fobii, bo bywa, a polem walki o dobro. Dla siebie. Dla Ciebie. Dla kogo się da. Świat oferuje wiele fałszywek a złudzenia i kłamstwa podaje za prawdę. Na ich bazie  kształtuje wzorce zachowań i rozbudza chore potrzeby. Uzasadnia bezprawie prawem a prawa wrzuca do śmieci. Szczególnie prawo naturalne a najszczególniej Dekalog i Ewangelię. Chce nas przekonać do 'lepszych pomysłów' niż prawo ustanowione przez Boga i zamknąć nas w pułapce skutków tego przerażajacego odstępstwa. Bo kwestią czasu jest to, że nieprawość, w którą świat bezrefleksyjnie dał się wprowadzić, nie pociągnie go długo. Bo niby dokąd? Ku zagładzie? No właśnie.

Nie widzę drogi w pomysłach człowieka. Zbyt wiele ofiar zapłaciło własną krwią za chore teorie pysznych 'słońc narodów', furherów czy wspólczesnych  szarlatanów zdobywających w zawrotnym tempie rząd dusz. 

Jezus, 'przyozdobiony' koroną z cierniowych szpikulców, doświadczył każdej podłości ludzkiego serca. Oblany strachem, poszedł jednak. 

Mnie przekonał.



czwartek, 13 września 2018

Mój wielki zeszyt zapełnił się kartkami z dziwnymi zapisami. Przez tydzień narosło tysiąc spraw, które wymagają pilnego uporządkowania. Trzeba na wczoraj podzielić je wg jakiejś hierarchii wartości, jeszcze nie wiem, jakiej, i po kolei odhaczać. Hm. Niestety, ponieważ jest ich zatrważająco wiele, nie wiem, czy sprostam. A tu  sprawa prosta. O wiele prostsza. Jula nie ma żarcia. I  to      j e s t        problem a nie taka czy inna papierowa krowa. Po prostu nie mam czasu kupić psu jedzenia. I nikt nie ma bo wszyscy pracują. I co to ma być? Jak ten pies ma żyć???

Mój wielki zeszyt z nabrzmiałymi sprawami papierami rozrasta się z dnia na dzień. Coraz więcej w nim nie cierpiących zwłoki przypadków a ja coraz później parkuję przed domem. Jeśli znajdę miejsce. Zdarzyło mi się tak wokół krążyć i krążyć  i tak  przed cwańszym nie zdążyć.  Życie kręcące człowiekiem jak ogon psem. No, słabo.

Przy końcówce wakacji powzięłam postanowienie nie czekać weekendu lecz żyć pełną pierchą all the time. Co to, tylko odpoczywanie ma być cool? A pracowanie to niby ból? I tak, z naiwnym uśmieszkiem na niepoprawnej gębie zanurzyłam się w szkolnego przestwór oceanu. Wóz nurza się w szarość miasta i jak skorupka z kory po kałuży  nieodmiennie  korkiem brodzi. I tak w kółko dzionek za dzionkiem, czekam weekendu jak zbawienia. Ja, nauczyciel z wyboru, pasji i z zatrudnienia.

Mój wielki zeszyt miał tego roku nie pęcznieć. Miał służyć pomocą a nie zwalać z nóg. Miał porządkować ważne i ważniejsze a nie pętać głowę stekiem  bzdur. I tak, pomiędzy klasą a ciężarem papierów, bez których nie ogarniesz w dobie komputerów, stoję  zmęczona, głodna i wściekła i pytam, czy iść na lekcje czy lepiej stąd uciekać. Póki czas?

To ja dzisiaj na to trochę luzowato. 







wtorek, 11 września 2018

Kraju

Kraju pomiędzy rzekami, rozległy w niziny, rozlany pomiędzy równiny, spięty wybrzeżem i łańcuchami gór jak klamrą. Pocięty drogami, które prowadzą do nadal gościnnych domów. Szczególnie na wioskach, wbrew kłamliwym doniesieniem mediów o ciemnocie ludzi wsi.  Ludzie tutaj życzliwi i otwarci i nigdzie nie uświadczysz takiej gościnności i życzliwości jak tu. Wbrew rozpowszechnianym pogłoskom, że polski chłop to prostak, cham i wszelkiej maści homo czy kseno-fob. Prostacy szkalujący we własnym kraju Polaków mieszkają gdzie indziej, nie pracują rękami w ziemi i nie wiedzą, co to szacunek dla chleba. Mają wygodne gabinety i tłuste posady. Drażni ich 500 plus przeznaczone dla polskich dzieci, których rodzice mogą w końcu je zabrać na wakacje nad polskie morze. Tak, odmienię to słowo przez przypadki jeszcze kilka razy, jesli uznam, że trzeba, niezależnie od poziomu żółci, który odnotują słupki mierzące stopień polsko-fobii.

 Kraju bohaterów, zamęczonych w kaźniach komunistycznych  i hitlerowskich katowni za miłość do ziemi, człowieka i Boga. Kraju, w którym uchodźcy zewsząd i wszystkich czasów mogli się czuć jak u siebie, pomimo rozpowszechnianych, kłamliwych oskarżeń o brak tolerancji i zatwardziałość polskiego  serca. Nigdzie nie znajdziecie takiej gościnności, jak w polskiej chałupie, nigdzie nie poczujecie się u siebie tak, jak w polskim domu o głębokich tradycjach wyrosłych na pamieci o krwi tych, którzy musieli umrzeć, by dzisiaj na polskiej ziemi można było mówic po polsku.

Polskość to wartość, nie wstyd. Wiara w Boga to podstawowe prawo człowieka, nie powód do zażenowania. I pamiętajmy, jesteśmy u siebie.  I jak zawsze bylismy, jestesmy gościnni i z otwartym sercem gościmy  zawsze innych. Tylko nie dajmy im pluć na to, co nas karmi, rozwija i sprawia, że miejsca wystarcza dla wszystkich. 



poniedziałek, 10 września 2018

O wszystkim i o niczym

Reguła Lenza. Co za jędza. Prawo Talesa. Archimedesa. Prawo. Twierdzenie. Lemat.

Dowód. Teza. 

Dokąd to wszystko zmierza.

Bluetooth. Input. Output. Maszyna Turinga i pocztowa skrzynka. 

Prąd biegnie od plusa do minusa a jak mu się odmieni to i owszem, bardzo proszę.

Fala i światło i molekuła.

Korpuskularno-falowa reguła.

Prąd stały i prąd zmienny. Ciąg liczb doskonałych i naprzemienny.

Jeszcze jest tego bardzo dużo. Komórki mózgowe na ten natłok się burzą. Nazwiska, reguły, hipotezy i tezy.

Mądrości bez litości i prawdy bez prawdy.

Mnogość.
Niepojętość.
Początek.
Kres.

Dowód na wszystko i jednen kontrprzykład.

I tak się sypło.
I wszystko.
I nic.

I ten wykład.

Bo taki miał być.




niedziela, 9 września 2018

O nie-mnie

Ot, tak bezwstydnie, dla nieodmainy, o mnie.

 Zeszły tydzień. Ludzie. Posypało mi się wszystko. Życie. Ale ja nie w ciemię bita. Boga się trzymam. Leżę na piętrowym łóżku. Odsuwam wszystko. Cisza względna aż tu... Skądś pada fraza: niedzielny katolik. Co to takiego jest? Idziesz do kościółka, odstoisz lub odsiedzisz i sciemniasz, że znasz Boga? Dotknąłeś? Łyknąłeś? Poczułeś?

Nic z tych rzeczy. Straciłeś godzinę. Na darmo. Lepiej trza było iść na piwo. Na wały. Na miasto. Zachwycić się łabędziem. Niech będzie. Albo pokrytym różowymi maźnięciami wieczornym niebem.

Bo co nam daje niedzielna letniość, odhaczenie czegoś, co mogło być spotkaniem a nie było, poczucie wypełnionego obowiązku bez krztyny zrozumienia zdarzenia - nic. Życie dalej stoi w miejscu. Ludzie dalej złośliwie drażnią i ani o ciut nie zmieniają swoich upierdliwych przyzwyczajeń. Wracamy w ten sam świat, z którego ani uciec ani chcieć uciec. I to jest kaszana, psze pana. I po co???

Zatem, leżę na tym piętrowym łóżku a dom prawie pusty. Wyć się chce ale księżyca nie ma. A życie to jedna wielka ściema. Nie ruszam się. Ja, dla której pierwszy piątek to święto. Przesypiam. O, sobota. Nie. Proszę odpuścić. Zostawić. Nie wtrącać się. Ja tu sobie sobotę przeleżę i lepiej mi będzie. Pan Bóg? A... Jest w kościele ale o mnie zapomniał. A ja o Nim, bo w sumie, siedzi wysoko w Niebie albo tam, w kościele i wystarcza Mu to. To i mi. Co mi zrobi?

O. Koty. Lubią przez okno. W tę i we w tę. Okno przez to jest podrapane pazurami. Porysowane i brudne. I trzeba często przecierać, czego nie czynię. Rzadziej, jak już nikt inny a nikt inny zawsze, to ja wtedy. Żeby jednak widziec i się nie brzydzić. I tak właśnie jakiś głos, jakby znajomy przy tym oknie z kotem. Nie koci. Przepraszam bardzo, ale również nie z Nieba. Ludzki. Znam go. Kulę się w sobie. Dorwał mnie. Przysłał po mnie ludzi. Najpierw chłopaka. Potem kobietę. Zwlekam się, wstaję, ubieram.

Bo On nie przychodzi do świętych. Nie-po-pa-pranych. Ogarniętych. On przychodzi do mnie, skulonej w ostrej depresji. Wyciąga ręce przyjaciół a ja wiem, że to Jego sprawka. 

Dalej prosto. Skoro tu przyszłam, zdaję się na to, co dalej. Kolejka, kapłan, przegląd czarnych punktów sumienia. Wyznaję, czekam. 

Wychodzę. 

Nie umiem wyrazić, jak jestem wdzięczna. 
Jemu, który działa w sakramentach.  
Ludziom, których wiara i wrażliwe sumienie pomagają się wyrwac z kamienia.

Słońce zachodzi, łapię  mistrzowskie maźnięcia. 





Czy to nie jest wystarczający dowód Jego istnienia?

A jednak wielu nie wnika w głąb zdarzeń i myśli.
Daje się zwieść pozorom a prawdę wystawia za drzwi.

Na dnie  skrzynki leżą dary.
Czas mija. 
Można je jeszcze wydobyć i puścic w obieg. 
I można je tam zostawić.