niedziela, 9 września 2018

O nie-mnie

Ot, tak bezwstydnie, dla nieodmainy, o mnie.

 Zeszły tydzień. Ludzie. Posypało mi się wszystko. Życie. Ale ja nie w ciemię bita. Boga się trzymam. Leżę na piętrowym łóżku. Odsuwam wszystko. Cisza względna aż tu... Skądś pada fraza: niedzielny katolik. Co to takiego jest? Idziesz do kościółka, odstoisz lub odsiedzisz i sciemniasz, że znasz Boga? Dotknąłeś? Łyknąłeś? Poczułeś?

Nic z tych rzeczy. Straciłeś godzinę. Na darmo. Lepiej trza było iść na piwo. Na wały. Na miasto. Zachwycić się łabędziem. Niech będzie. Albo pokrytym różowymi maźnięciami wieczornym niebem.

Bo co nam daje niedzielna letniość, odhaczenie czegoś, co mogło być spotkaniem a nie było, poczucie wypełnionego obowiązku bez krztyny zrozumienia zdarzenia - nic. Życie dalej stoi w miejscu. Ludzie dalej złośliwie drażnią i ani o ciut nie zmieniają swoich upierdliwych przyzwyczajeń. Wracamy w ten sam świat, z którego ani uciec ani chcieć uciec. I to jest kaszana, psze pana. I po co???

Zatem, leżę na tym piętrowym łóżku a dom prawie pusty. Wyć się chce ale księżyca nie ma. A życie to jedna wielka ściema. Nie ruszam się. Ja, dla której pierwszy piątek to święto. Przesypiam. O, sobota. Nie. Proszę odpuścić. Zostawić. Nie wtrącać się. Ja tu sobie sobotę przeleżę i lepiej mi będzie. Pan Bóg? A... Jest w kościele ale o mnie zapomniał. A ja o Nim, bo w sumie, siedzi wysoko w Niebie albo tam, w kościele i wystarcza Mu to. To i mi. Co mi zrobi?

O. Koty. Lubią przez okno. W tę i we w tę. Okno przez to jest podrapane pazurami. Porysowane i brudne. I trzeba często przecierać, czego nie czynię. Rzadziej, jak już nikt inny a nikt inny zawsze, to ja wtedy. Żeby jednak widziec i się nie brzydzić. I tak właśnie jakiś głos, jakby znajomy przy tym oknie z kotem. Nie koci. Przepraszam bardzo, ale również nie z Nieba. Ludzki. Znam go. Kulę się w sobie. Dorwał mnie. Przysłał po mnie ludzi. Najpierw chłopaka. Potem kobietę. Zwlekam się, wstaję, ubieram.

Bo On nie przychodzi do świętych. Nie-po-pa-pranych. Ogarniętych. On przychodzi do mnie, skulonej w ostrej depresji. Wyciąga ręce przyjaciół a ja wiem, że to Jego sprawka. 

Dalej prosto. Skoro tu przyszłam, zdaję się na to, co dalej. Kolejka, kapłan, przegląd czarnych punktów sumienia. Wyznaję, czekam. 

Wychodzę. 

Nie umiem wyrazić, jak jestem wdzięczna. 
Jemu, który działa w sakramentach.  
Ludziom, których wiara i wrażliwe sumienie pomagają się wyrwac z kamienia.

Słońce zachodzi, łapię  mistrzowskie maźnięcia. 





Czy to nie jest wystarczający dowód Jego istnienia?

A jednak wielu nie wnika w głąb zdarzeń i myśli.
Daje się zwieść pozorom a prawdę wystawia za drzwi.

Na dnie  skrzynki leżą dary.
Czas mija. 
Można je jeszcze wydobyć i puścic w obieg. 
I można je tam zostawić. 


2 komentarze:

  1. "W owym czasie Jezus przemówił tymi słowami: «Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom" Mt 11, 25

    OdpowiedzUsuń
  2. No, w sumie ani ja mądra ani roztropna a swoje wim 😁

    OdpowiedzUsuń