piątek, 11 maja 2018

No...

...bo na szczęście pisemne matury, przynajmniej te najbardziej obowiązkowe, dobiegły końca. Zostały jakieś rozszerzone niedobitki, dla najwytrwalszych i, oczywiście, część ustnej dukaniny. Szkoły wracają do normalnego rytmu pracy a reszta uczniów odzyskuje nadzieje na ustalenie swojego status quo i szanse na promocję. 

Ja jednak jeszcze na chwile wrócę do matury pisemnej. I, w sumie, ustnej też. Nie będę przeliczała ton papieru potrzebnego do przeprowadzenia matury w skali kraju. Ale zawsze to jest kawał lasu. Gdy ja zdawałam ustną z angielskiego, dostałam pasek szerokości trzech  i długości dziesięciu cm i to była, poza protokołem, cała papierologia.  Skończywszy wówczas edukację na poziomie średniego wykształcenia, umiałam mówić, pisać i używać tego języka nie gorzej, jeśli nie lepiej, niż dzisiejsi abiturienci, znacznie lepiej wyposażeni w możliwości a la naturalnej akwizycji języka. Dzisiaj na jednego zdającego ME przeznacza kolorowy zestaw składający się z dwóch kartek oraz czarno-szaro-biały dla egzaminatora, też dwie kartki. Do tego dochodzi protokół - jedna kartka oraz jeszcze pół kartki na ocenę. W sumie, jedna osoba pochłania, jak widać, pięć i pół kartki A4. Należy dorzucić dodatkowe zestawy, również składające się z czterech kartek, tak, żeby zdający miał z czego wybierać. To daje około dodatkowych dwóch kartek na łebka, czyli, reasumując, jedna osoba to około 7-8 kartek. Przypomnę, na mnie przeznaczono jeden wąski pasek i pewnie jakiś protokół, co daje ok, jednej kartki. To jest ok. siedem razy mniej. I ten system działał. O ile mniej drzew scinano? Sześć?

Jeśli chodzi o egzamin pisemny to dostawało się napisane na tablicy tematy i pisało się na papierze kancelaryjnym. Mam wrażenie, że to było też ze trzy albo cztery razy taniej. I wcale nie byliśmy mniej wyedukowani. Na pewno nie mniej. To, do jakiego stopnia świat poszedł w formalizmy przekładające się na ilości zużywanego papieru, mnie osobiście przeraża. Niby takie cool jest trąbienie o ochronie środowiska a społeczeństwa zaplata się coraz gestszą siecią formalnych uwikłań. Urzędy gromadzą papiery, po staremu, oraz kopiują wszystko na dyskach. Informacje kopiowane są na różne sposoby a my mamy się czuć od tego albo szczęśliwsi albo bezpieczniejsi albo... coraz bardziej osaczeni. 

Czasem najdzie mnie myśl, co z nami się stanie, gdy nagle szlag trafi dostawców prądu. Jakieś rypnięcie w systemie produkcji energii i co??? Co ze standardami, które wymuszają gromadzenie, kopiowanie, powielanie i przetwarzanie informacji? Gdy patrzę na swoją przepełnioną szafę i nie mogę znaleźć nic sensownego, daję się porwać szalonej i uwalniającej pokusie wypieprzenia jej znacznej zawartości. Robi się potem przejrzyście i czytelnie. Zostawiam to, czego rzeczywiście potrzebuję i czyni to moje życie prostszym. Może i w tym zbiorowym wymiarze popadliśmy w paranoję gromadzenia wszystkiego, bez jasnej koncepcji, co po co i dlaczego. Nie odnosicie wrażenia, że załatwienie prostej sprawy w urzędzie, w dobie mających wszystko ułatwiać komputerów, sprowadza się do czasochłonnej procedury, dla której najlepszym określeniem wydaje się niesympatyczny termin 'spychologia'? Za dużo treści, za dużo nie zorientowanych w temacie osób, za dużo niedookreślonych pół-kompetencji... Chaos.

I jak z tego wybrnąć??? Wypieprzyć zawartość. Od razu zrobi się przejrzyściej. Ale na to trzeba odwagi straceńców, nie obawiających się ryzyka. Czy gdzieś tacy są?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz