...bo na szczęście pisemne matury, przynajmniej te najbardziej obowiązkowe, dobiegły końca. Zostały jakieś rozszerzone niedobitki, dla najwytrwalszych i, oczywiście, część ustnej dukaniny. Szkoły wracają do normalnego rytmu pracy a reszta uczniów odzyskuje nadzieje na ustalenie swojego status quo i szanse na promocję.
Ja jednak jeszcze na chwile wrócę do matury pisemnej. I, w sumie, ustnej też. Nie będę przeliczała ton papieru potrzebnego do przeprowadzenia matury w skali kraju. Ale zawsze to jest kawał lasu. Gdy ja zdawałam ustną z angielskiego, dostałam pasek szerokości trzech i długości dziesięciu cm i to była, poza protokołem, cała papierologia. Skończywszy wówczas edukację na poziomie średniego wykształcenia, umiałam mówić, pisać i używać tego języka nie gorzej, jeśli nie lepiej, niż dzisiejsi abiturienci, znacznie lepiej wyposażeni w możliwości a la naturalnej akwizycji języka. Dzisiaj na jednego zdającego ME przeznacza kolorowy zestaw składający się z dwóch kartek oraz czarno-szaro-biały dla egzaminatora, też dwie kartki. Do tego dochodzi protokół - jedna kartka oraz jeszcze pół kartki na ocenę. W sumie, jedna osoba pochłania, jak widać, pięć i pół kartki A4. Należy dorzucić dodatkowe zestawy, również składające się z czterech kartek, tak, żeby zdający miał z czego wybierać. To daje około dodatkowych dwóch kartek na łebka, czyli, reasumując, jedna osoba to około 7-8 kartek. Przypomnę, na mnie przeznaczono jeden wąski pasek i pewnie jakiś protokół, co daje ok, jednej kartki. To jest ok. siedem razy mniej. I ten system działał. O ile mniej drzew scinano? Sześć?
Jeśli chodzi o egzamin pisemny to dostawało się napisane na tablicy tematy i pisało się na papierze kancelaryjnym. Mam wrażenie, że to było też ze trzy albo cztery razy taniej. I wcale nie byliśmy mniej wyedukowani. Na pewno nie mniej. To, do jakiego stopnia świat poszedł w formalizmy przekładające się na ilości zużywanego papieru, mnie osobiście przeraża. Niby takie cool jest trąbienie o ochronie środowiska a społeczeństwa zaplata się coraz gestszą siecią formalnych uwikłań. Urzędy gromadzą papiery, po staremu, oraz kopiują wszystko na dyskach. Informacje kopiowane są na różne sposoby a my mamy się czuć od tego albo szczęśliwsi albo bezpieczniejsi albo... coraz bardziej osaczeni.
Czasem najdzie mnie myśl, co z nami się stanie, gdy nagle szlag trafi dostawców prądu. Jakieś rypnięcie w systemie produkcji energii i co??? Co ze standardami, które wymuszają gromadzenie, kopiowanie, powielanie i przetwarzanie informacji? Gdy patrzę na swoją przepełnioną szafę i nie mogę znaleźć nic sensownego, daję się porwać szalonej i uwalniającej pokusie wypieprzenia jej znacznej zawartości. Robi się potem przejrzyście i czytelnie. Zostawiam to, czego rzeczywiście potrzebuję i czyni to moje życie prostszym. Może i w tym zbiorowym wymiarze popadliśmy w paranoję gromadzenia wszystkiego, bez jasnej koncepcji, co po co i dlaczego. Nie odnosicie wrażenia, że załatwienie prostej sprawy w urzędzie, w dobie mających wszystko ułatwiać komputerów, sprowadza się do czasochłonnej procedury, dla której najlepszym określeniem wydaje się niesympatyczny termin 'spychologia'? Za dużo treści, za dużo nie zorientowanych w temacie osób, za dużo niedookreślonych pół-kompetencji... Chaos.
I jak z tego wybrnąć??? Wypieprzyć zawartość. Od razu zrobi się przejrzyściej. Ale na to trzeba odwagi straceńców, nie obawiających się ryzyka. Czy gdzieś tacy są?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz