Wyczekany, długi weekend. Oczywiście, większość mojej rodziny pognała w Tatry. Pierwszego dnia, z którego fotek brak, ekipa w składzie: Mery, Justi, Szymon, Błażciu i Ambro, zaatakowali ambitnie, z Zawratu na Świnicę. Cosik tam jednak nie wypaliło w szczegółach, może pogoda, może morale – fakt, że z Zawratu zawrócili. I tyle. Aż tyle.
Drugiego dnia dojechałam ja, przywieziona po nocy przez osobistego kierowcę, szanownego Małżowina, no i, oczywista, Zuza. Nocna awantura, zgodnie z tradycją, odhaczona, swoje racje ugruntowane a rano mieliśmy podjechać pod kwaterę, zrzucić bety i z czekającą ekipą w gotowości, ruszyć na Szpiglas. Też niczego.
Plany niczego. W praktyce wyszło bardziej realnie. Spanko przedłużyło się wszystkim i ruszyliśmy, co by ominąć nieziemskie korki, ku Dolinie Kościeliskiej. Korków nie szło ominąć, ale znaleźliśmy cudem dwa miejsca parkingowe i pomaszerowaliśmy ku schronisku Ornak. Tłumy, potwierdzam, nieziemskie. Jak na pielgrzymce, tylko w dwie strony.
W drodze zawiązało się specyficzne Braterstwo Suchej Stopy. Ponieważ Szymoniks wolał iść w sandałach niż w przemoczonych wczoraj butach, chłopaki zdecydowali, na ośnieżonych kawałkach, kontynuować boso. BOSO. Oczywiście, nie obyło się bez ‘przyjacielskich’ komentarzy przechodzących turystów o koniecznośći sprawdzania pogody przed wyjściem ale, cóż, akurat pogoda fantastycznie dopisywała. Rozsądek może na chwilę usnął ale przecież nie byłoby wtedy Braterstwa Suchej Stopy a frajda z bosego, wspólnego przejścia chyba pobiła wszelkie rekordy:).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz