A więc było tak.
Siadłam na krzesełko, tuż przy drzwiach doktora. Wcześniej zapukałam, początkowo bez skutku. Następnie dało się uchwycić uchem szuranie i raptem drzwi otwarły się. Więc weszłam i rzekłam: 'dzień dobry' i spoczęłam na krzesełku. Ale doktor się lekko obruszył i uznał, że musi wyjść. Do zgonu. Ot, życie.
- Ok - mówię - zaczekam.
-Na zewnątrz - odpowiada doktor. Po kiego grzyba mnie wpuścił, nie wiem. Wychodzę i siadam na wspomnianym krzesełku. Żeby było blisko, jak wróci i żeby nikt nie wpełzł przede mną. O nie. Ale pusto. Ja i chłopak jakiś. Mija czas. Podchodzi sprzątaczka i bach płynem do dezynfekcji po drzwiach, przy których siedzę. Fu. Psik. Kręci w nosie, aż cofa. Baba nic. Ni przepraszam ni się w de pocałuj. Mija czas i nic. Godzina. Lekko się wkurzam. Podchodzę do kontuaru i pytam panie z recepcji. Przyjdzie, przyjdzie. Poszedł do zgonu, jak wiadomo. No, wchodzi. Pięć minut. Cierpliwości. To ja i chłopak cierpliwie, na krzesełkach, przeglądamy nety. Co by to było bez nich. Ja w końcu posta piszę, no szeznąć idzie. Jest i doktor. Co za zasłużona ulga zaległa serce me gwałtownym szarpnięciem w mnie. Pozwolił wejść. Wchodzę, otwieram paszczę, by wydusić z się w końcu dolegliwość. O nie.
- Czy herbaty chce? - pyta baba wchodząc, ale, oczywiście, nie mnie. Doktor, owszem, chce. Ona kubek zabiera i się, w końcu też. To ja, że zwolnienie na dwa dni chcę, przeleżeć dreszcze i te pe. Ok. Doktor zaczyna wklepywac jednym palcem tekst. O, puk puk do drzwi.
- Pani otworzy - doktor do mnie. No pewnie. Podnoszę de i idę. Otwieram drzwi a tu herbata wchodzi.
- Bez cytryny, chyba, że ma pan nóż - baba oświadcza.
- No, jasne, że mam - doktor podrywa się z krzesła i ku swej kurtce sunie. Wybebesza z niej nóż i już. Cytrynę tnie i mówi, jaki to ostry jest, ten nóż.
- O tak się go otwiera - przed nosem mi demonstruje, że chwila i się potnie - i jaki ostry jest, klatę przebije. Raz ciach!
- Pan uważa, kurza twarz, z tym nożem - teraz to już się trochę boję. Gdzie tam, macha, w te we w te, dumny, jakie im ostre noże dają. Jezu. Nie zdzierżę.
- Jeszcze chwila i zejdę - patrzę na niego z nożem oszalałego a on się śmieje, herbatkę pije i w końcu chyba popatrzył na mnie.
-Pani uważa z tym alkoholem - wali do mnie. O kurde. Marskość widoczną po twarzy mam czy co? - Kiedyś to było piwo. Piast. Tak. Piast to był. Się na studiach takie piło. To było normalne piwo, jak należy, się piło, a nie teraz, gówno w puszkach piją.
- Ja to z puszki nie. Jak już, to z butelki i nie byle co - bronię się.
Potem opowiada o krakowskich winnicach podziemnych, na wiele kilometrów rozległych, że nigdzie takich. Wypisał na tydzień zwolnienia😅, nie tykając się mnie i ostrzegając ponownie przed alkoholem. No dobrze. Będę ostrożna, co mi tam. Wyrwałam receptę i uszłam czem prędzej, bo intuicja mi wyła, że kolejka się za drzwiami ustawiła. Wychodzę, westchnienia ulgi z kolejki ludzi na klatę biorę ale cóż, doktor musi pogadać o szkodliwości puszkowanego piwa. Tego badziewia nikt nie powinien tykać a co dopiero łykać. Ogarnijcie się i uważajcie z tym alkoholem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz