Siódmy dzień tygodnia, czyni dzień woła, którym jestem, niedzielą. Chyba, że sama uczynię ją czymkolwiek. Wtedy zostanę nadal wołem, po uszy w robocie.
A tu proszę, kawusia w ulubionej, wyszczerbionej filiżanusi, ja w betach, bezczelnie nie robię nic ważnego. I nie zamierzam. Niekupiony makaron pozostanie na sklepowej półce i nikt z jego braku się nie skicha. Przeżyjemy. Po prostu, o porcję makaronu, mniej zjemy. Naprawdę, się da.
Potem, jak już wyleżę się do woli, wezmę psisko i pogonimy na wały, trenować wytrzymałość. Trawa, oblana słońcem stanie się moim kocem i legniemy tam, trochę.
Pewnie przy obiedzie zbrukam nieco ręce. Od wszystkiego nie ucieknę. Trudno. Się rodzinnie go zje, się sprzątnie, by do środy nie gniło i nadal powinno być miło.
Na Mszę sobie pójdę studencką,
późniejszym wieczorkiem, na spokojnieńko. I naprawdę, w torbę z papierami nie zajrzę. Ani mi to w głowie, panie i panowie.
Niedziela to dzień święty a bez dnia świętego życie człowieka staje się byleczym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz