niedziela, 7 kwietnia 2019

Wisienka

Zaczęło się niewinnie. Przegląd auta. Normalna rzecz. Siedzę grzecznie, czekam. Wychodzi pan, niestety,  z 'niestety' na ustach. Hm. No, kilka kółek trzeba szykować, amortyzatory wylane. Ok. Mogę jednak jechać i dwa tygodnie na naprawę. Umawiam się u mechanika, na piątek, następny. To wiecie co, to wolne se wezmę i załatwię, bo inaczej nie pojadę. Ok, przełykam i szukam kasy w myślach. Nie na wiele się to zdało, muszę z pensji odciąć. OK. 

Tydzien mija jakoś, burzliwie, jak to w szkole przed wypuszczeniem maturzystów. Wojna ze sprawdzaniem, poprawianiem, powtarzaniem i całą resztą, bo nie tylko maturzyści istnieją na świecie. Ale wiem o wolnym piątku i to pozwala dotrwać. Powiem wam, teraz o tym strajku głośno, więc ludzie podminowani. Uczniowie, my, wszyscy. Ja tam, stary anty-po nie strajkuję, bo to granda wymierzona w niezłodziejski rząd, ale to, co wypisują na nauczycieli, to zwyczajny hejt. Po prostu, zawsze musimy mieć czarną owcę, w którą walimy. Wtedy czujemy się tymi lepszymi, mającymi rację i pełne poparcie nieba dla naszych wszelkich akcji. Możemy nawet pluć, byleby w słusznej sprawie. I to jest straszne. I z lewej i z prawej to samo. Wzajemne, paskudne, wulgarne, obrzucanie błotem. Ale ja teraz nie o tym...

Oto doczekany, wolny piątek. Z rana dziękuję Tacie Bogu, że mogę jakoś resetu zażyć. Jadę z rana do mechanika. Zostawiam auto. Czekam na telefon. No, wolne. Główka włącza bunt. W międzyczasie na Mszę idę, jak przeważnie, gdy da się. Siadam w ławce. Wiosennie na zewnątrz. Upragniony reset, pomimo bólu czerepa. Aż tu nagle, takie specyficzne,  po koscielnej podłodze, szeleszczenie. O Boże. Znam to. Odwracam głowę, choć nie muszę. Do mej nogi podbiega Jula, szczęśliwa, że dobrze trafiła. A jakże, węch to ona ma, psi. Wstaję, łapię za uprzęż, bo bez smyczy, i wychodzimy. Ludzie, nie powiem, ubawieni. Ojcowie, w konfesjonałach przy pierwszym piątku, pewnie też. Ale twardo idę, nie patrzę w rozbawione, ludzkie oblicza i udaję, że spoko. Co tam. To tylko Jula, piesek. Co się wielkiego stało, psie się ze smyczy urwało, wielkie hallo...

Przekazuję psa, na Mszę wracam. Cóż, wokół szelesty, kichnięcia. Za każdym dźwiękiem, drętwieję. Wstaję. Dla mnie po Mszy. Wychodzę. Starszy pan, z przylepionym uśmieszkiem: 'Co, piesek znów się urwał???'. Wa. Wracam do dom. Wisienka. Kot zarzygał cały dom. Półkę z butami i buty na niej. Ale spoko, to kot Błażeja a Błażej obecny. Spadam stąd. Ostatnie szansa na Mszę, u Dominikanów, bo wieczorem EDK...

Mechanik dzwoni. Jadę. wszystko spoko, gada, tylko jeszcze wahacz. Jezu, ile, panie??? A kto to pani puścił, że tylko amortyzatory??? Wahacz, to jest problem. Wychodzi, pokazuje na jakiejś części, że to kwestia doczepienia koła, żeby nie odpadło. Święty Krzysztofie, po cichu się modlę. Umawiamy się, że po przeglądzie w miarę szybko się zgłoszę. Gdzie znajdę kasę, nie wiem. Grunt, że przegląd przechodzi a rodzina też w poście może popościć... 

No, to teraz EDK. Czekam na resztę, co chyba  idzie ze mną, bo chyba idę sama. Piątek. Dwudziesta. Nie mam auta, bo pojechało do pracy a tu kuweta zasrana i zero żwirku. Na pieszo my poszli, ja i Przemo, przytargali rzeczy i żwirki. Dzieci wróciły, szu szu, szykujemy się. Dwudziesta czwarta. W drogę. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz