Jest taki film, w którym młody mąż przeżywa żałobę po żonie w ciąży. Temat ciężki, bolesny. Nie pamiętam tytułu. Jak łatwo przewidzieć, młody mąż rzuca pięść w niebo i oskarża o wszystko Boga. A ponieważ Bóg milczy, mąż traci w Niego wiarę. Chyba traci, prawie traci. Jest ciężko. Gdzieś w tym momencie pojawia się ksiądz. Rozmowa między mężczyznami do łatwych nie należy. Ba. To jest bitwa na śmierć i życie prawie a słowa, jakie padają, powodują po obu stronach poważne skutki. Najważniejsze chyba jednak jest to, że każdy z nich musi zmierzyć się z prawdą - tak naprawdę, o sobie i o realnych skutkach bycia tym, kim jest. Wtedy leci w drzazgi iluzja. I to jest najtrudniejsze a jednak niezbędne, by przetrwać najgorszy czas. Czy obaj dobrze zrozumieli lekcję, nie wiem.
Ja nauczyłam się jednej rzeczy z jednej historyjki księdza.
Był sobie pewien wierzący chrześcijanin, który nagle umarł. Trafił, oczywiście, do Nieba, bo wierzył w Boga i Bogu a nie tylko paplał pobożne gadki. Może raczej tego nie robił, ale żył, jak Pan Bóg przykazał i nie wchodził w kompromis ze złym. Oczywiście, szczęśliwy, rzecze sam do siebie: a nie mówiłem? Miałem rację. Niebo istnieje i Bóg istnieje i to wszystko, co teraz jest i moim udziałem. Był też wierzący muzułmanin, który wierzył w swoje niebo a po śmierci, wszystko, w co wierzył, stanęło przed nim otworem. I pomyślał sobie w zaciszu swojego nieba: miałem rację. I był niewierzący, który w Boga nie wierzył a po śmierci znalazł się w nicości. I on pomyślał: a nie mówiłem? Każdy jeden dostał zatem to, w co wierzył za życia. Każdy, jak widać, miał rację.
I taka jest wartość racji. Bo czy racja to prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz