wtorek, 17 września 2019

Wyrypalim IV

Zatem stacjonujemy w Dolinie Grebaje. Przypomnę, Czarnogóra, wyrypa zaplanowana przez Ikuś. Mamy za sobą wejście na Maja Jezerces i przymierzamy się do kolejnych szczytów. Rodzice Jetiego sprzedają domowej roboty jedzenie i napić się też tam można. Kupujemy sery, chleb a wieczorem idziemy na rakiję. Kto może pije, kto nie, nie. No, ale, tak w ogóle, to jesteśmy tu, by się wyrypiać. Jula odpada, bo po wejściu na Maja Jezerces, osłabła ostro, pomimo udzielonego wsparcia i kuleje lekko. Nie chce chodzić, leży, drży. Jak dla mnie, jednak, ostre przemęczenie. Zapada decyzja na szczycie: Jula więcej nie idzie. Skoro tak, trzeba z nią zostać. Ok. Pierwszego dnia, zostaje Mary i ja. No i Jula, jasne. W sumie nie schodzimy z campingu, lenimy się, doglądamy Juli. Jakby się trochę lepiej miała ale, ogólnie, ma dosyć.

Tak nam miło mija czas do południa. Tamci mają wrócić ok. 16, bo planują nie tak wiele. Ok. Po 15 stawiam gar na zupę. Niech mają od razu po powrocie po ciepłym kubku pożywnej strawy. Krupnik będzie. Gaz marny, więc zanim to wszystko bez pokrywki zawrze, czasu sporo minie. Mija. Około szesnastej zaczynają zjeżdżać miejscowi. Czarnogórcy, Muzułmanie. Różnie. Biegają, grają. Dzieciaki prawie nam do garnka włażą. W końcu jedna, na oko 10-letnia dziewczynka, wali piłką w gar. Wow. Nie przewrócił się. Mała przerażona. Matka lekko reaguje. Po drugim uderzeniu matka się podnosi, odwołuje córkę. Dziewczynka patrzy na mnie przerażonym wzrokiem. Ręce złożone jak do modlitwy. Matko. Uśmiecham się, macham ręką. Odchodzi ze spuszczoną głową. No, fakt, piłka więcej nie leci w naszym kierunku.

Mija szesnasta, naszych nie ma. Siedemnasta. Nie ma. Zupa już doszła. Wyłączam, bo o osiemnastej też ich nie ma. To trochę zaczyna być niepokojące. Są w okolicy żmije, niedźwiedzie, przemytnicy... Około dziewiętnastej chyba wracają. Cali i zdrowi. Mają nawet jagody... Oczywiście, zapuścili się dalej, nie tak, jak planowali. Wleźli wszędzie, gdzie się dało, ale spoko, my możemy przez trzy godziny czekać i snuć różne przypuszczenia. O, sorry, nie pomyśleliśmy. Spoko...

Następnego dnia Jula znowu zostaje a z nią Ikuś, Justi i Heniek. To w trasę ja, Zu, Misia, Ambro i Błaż. Tym razem azymut na Karanfil. 


Ostre wejście, skichać się idzie. Widoki czadowe, samo podejście zwala mnie znowu z nóg. Tradycyjnie daję ciała, bo liny się trafiają a ja lin nie lubię. Odpieprzcie się, mówię. Nie idę. Idziesz, idziesz, dasz radę. Cholera, nie ma wyjścia. Albo sama z powrotem albo z nimi na szczyt. Tfu. Jakoś mijamy liny i najlepsze przed nami: wejście. Kurza twarz. Kościelec to pikuś. A na Kościelcu się totalnie skitrałam. To co tutaj będzie. Włazim. Dochodzim. Zimno, gorąco. Wieje. Grzeje. Dreszcze. Pot ścieka. Mało  wody i w sumie kończy się prowiant.  Jakoś jeść nie mogę. Mdli mnie. Oddaję, co mam. Schodzimy. Kruszyzna, kamienie. Trochę się zjeżdża, trochę się schodzi. Powoli. Misia z Ambro z przodu, Błażej z Zu z tyłu. Ja pomiędzy. Mistycznie. Uwielbiam schodzenia.





Po powrocie kicha. Kartusze wybuchły a Julę atakowały miejscowe krowy. Ciekawe. Dopiero się ogarniają i w końcu pojawia się szansa na gotowanie. Kurczę. Gotowane, gorące, bym zjadła.... No nic. Jakoś, w końcu ta zupa na końcówce gazu się tli. Dobrze powiedziane: końcówce. Nie dotliła się, bo się moc skończyła. Obok rozbili się Polacy. Ogólnie, poza dziwną grupą Rosjan, to sami Polacy tutaj lądują. Za dnia latają miejscowi ale rozbijają się tylko Polacy. To spoko jest. Dogadujemy się:). Dostajemy gaz na skończenie zupy. To są Polacy. Swoi. Dobrze takich spotkać, pogadać ludzkim językiem. Wieczorem przychodzi Jetmir. Zaprasza nas na piwo i rakiję. O, fajnie. Ogarniamy się. Idziemy. Pijemy, co kto może z Jetmirem i, głównie, jego tatą. Gadamy. Wymieniamy się fejsbukami. Jest naprawdę gościnnie i sympatycznie. Żegnamy się.

W nocy powrót. Bye, bye Montenegre. Wyrypa skończona. Przed nami długa droga do domu. No to, jazda. Po drodze Dubrownik, plaża,  zarąbista starówka, ostatnie zakupy i jedziem. Wszystko spoko.  Potem jeszcze monaster Ostrog w skale i pyszny obiad na Węgrzech. 






W Austrii zgubiliśmy drogę ale dobrzy ludzie pomogli. Czechy chyba krótko, bez zdarzeń. No i Polska. W końcu w kraju. Jedziem, zmęczeni, padnięci ale  ze świadomością osiągniętego celu. Jeju, co to. Łup. Dzik. Nic nas nie zmogło w szerokiej Europie ale polski dzik dał radę. I znikł. Coś z auta cieknie. Cholera. Tu i ówdzie panika. Jeszcze z setka do domu. Noc ciemna. Sprawdzam dokładniej. Pojemnik na spryskiwacze. Spoko. Wsiadamy, jedziemy. Koniec.

1 komentarz: