czwartek, 15 sierpnia 2019

Wyrypalim cz. II

Zatem, poniedziałkowego poranka wylądowaliśmy w Plavie, na kawie.  Bez kawy, po nocnym błądzeniu górskimi, pokręconymi  drogami, dotrwać wieczora nie sposób. A przed nami ogarnianie zgód na przejście do Albanii w górach, zakupy, nocleg. Kraj taki inny od naszego. Pierwsze zdziwko, to fakt, że przy stołach faceci piją wódkę. Jest ósma rano. Zasiadamy przy jednym ze stolików. Zamawiamy kawę. Co jakiś czas któryś z facetów wstaje od stolika, wsiada do auta, odjeżdża... Hello!!! Gościu, po wódce??? Ano, spoko. Oni tak tu, nie przejmują się... Bierzemy się za swoją kawę... Uf... nie wiem, czy za komuny w Polsce lepsza czy gorsza była. Odwykliśmy. Zapijamy kawę kolą, wstajemy, idziemy załatwiać sprawy.

Zu  na postoju w Gusinje

Ogarniamy się...

Chatka pasterzy

Pierwszy nocleg w górach

Lasencje w trasie

Ot, idziem

Ja po lodowcu jadę

Maya Jezerces

Jula w Błażeja plecaku

Zaraz drugi nocleg


To na posterunek policji walim. Tam pewnie wiedzą wszystko i nam powiedzą. Pewnie. Panie, zasłonięte kłębami dymu papierosowego, odszukują w necie niezbędne informacje. Nie to, że z automatu kierują nas , gdzie trzeba, ale szukają w necie. Rany. Znalazły. Potrzebujemy znaleźć policję graniczną i tam załatwić zgody. Ok. Idziemy. Mijamy islamski cmentarz i w końcu odnajdujemy stosowny urząd. Ok. Zgody będą. Pieczątka i załatwione. Wlepiamy w policjanta gały, szczęśliwi. Tylko, że on, akurat nie ma przy sobie pieczątek i koleg będzie miał. O, fajnie. No, ale to za godzinę. Ok. Poczekamy. No, może za dwie... Ok, poczekamy, chcemy legalnie w góry... No, może jutro, make a drink, easy...  Jutro my w góry chcemy. On na to: żałuim. Ok. Odchodzimy. Nie sczajam, czy o łapówkę szło czy wszystko jest tam na niby.

Zakupy. Decyzja: olewamy policję graniczną i zgody na cokolwiek.  Po kilkugodzinnej szamotaninie lądujemy na parkingu w Gusinje. Można tu zaparkować i mieć względnie bezpiecznie zostawione auto. Dziewczyny myją się w prawdziwej toalecie, jemy, odpoczywamy. Jest też tu inna  ekipa z Polski, osiem osób. Idą tam, gdzie my, na Maya Jezerces. Późnym popołudniem kierujemy się ku górom...

Po jakimś czasie mijamy ujęcie wody, poprowadzone wężem z gór. Potem trafiamy na chatkę. Po chwili wychodzi gospodyni. Rozmawiamy. Podchodzi jej mąż. Siedzą tu przez letnie miesiące, wypasają owce. Wyżyć z tego nie koniecznie ale nieopodal można kupić wyrabiane przez nich  sery i inne dairys. Miło się z panią gada.  Planujemy, wracając,  zakupić to i owo.

 Widok pierwszego z sześciu jezior zwala nas z nóg i rozkładamy namioty. W nocy zimno, gnaty bolą. Rano kąpiel w jeziorze. Bosko.  Powoli zbieramy się w dalszą drogę, na szczyt. Niestety, to nie są Tatry. Te góry, pomimo swojego piękna,  mają wiele słabych podejść, gdzie żwir i mniejsze kamienie zsuwają się za człowiekiem i zagrażają następnemu. Spotykamy kilka ekip, wracających. My tacy, ostatni mohikanie. Polacy mówią, że ciężko. Chorwaci życzą powodzenia. No i dziwna grupa, z Kosowa. Dwudziestu chłopa, za pasami noże i broń... Odradzają iść dalej ale chyba wolimy nie z nimi. Idziemy dalej. Późno. Jula słabnie. Nie wiem, jak, ale wszyscy dochodzimy na szczyt, ja, jak zawsze, przekonywana przez latorośle, że jakoś dotrę... Na szczycie krzyż. Wow. Wpisujemy się do zeszytu z blaszanej puszki. Podziwiamy, Boga pochwalamy, schodzimy. Mało wody. Julę trzeba nosić i podawać sobie przy bardziej stromych kawałkach. Ostatecznie ląduje w Błażeja plecaku... Gdy dobijamy do noclegu, wystarcza nam wody na zupę i rano na herbatę. Słabo, ale jeszcze można wytrzymać. Staramy się szybko zasnąć, żeby nie myśleć, że chce się pić... Ciąg dalszy jutro, bo jeszcze  zostało dużo. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz