Widzę przez okno cuda. Z tego, co potrafię rozróżnić, najwyższa to Świnica. Okrutnica, która wyciska
soki z człowieka, dając w zamian … zawsze coś innego. Prawie jej na zdjęciu nie
widać, ale jest. Tej zimy jej nie zmogę, bo nie mogę. Ale taki widok na co
dzień, za darmochę… Czy oni tu wiedzą, co mają?
Wczoraj wesołą gromadką wyruszyliśmy, skromnie, na Wołowiec. Po drodze, rzecz jasna, Grześ i Rakoń. Pogoda średnia, śnieg mokry. Ciężko się idzie w rakach nie-antyśniegowych. Śnieżne kule wbijają pod buta więc idę nieco tym struta. Buty ciężkie same z się, ale idę, bo chcę. Widoki, choć skromne ze względu na mgłę, warte fatygi, po nocnej jeździe w deszczu czy śniegu nie pomnę, bo tym razem całość drogi ku Tatrom spędziłam we śnie.
Ale oto, po żmudnej wędrówce przez Dolinę Chochołowską i szlaku na Wołowiec, lądujemy na Grzesiu. Luda, poza nami, trochę jest ale dalej zasypane. Ni chu chu szlaku. Nikt, zdaje się, nie wybiera się dalej.
Ło, jak fajnie tera. Uwielbiam ten moment zawrotu i długą drogę w dół. Ku światu. Z Zawratu czy innego szlaku. Ekipa wyciąga jabłuszka, czy kto tam co ma. I jazda bez trzymanki. W dół.
Dotarliśmy do schroniska na
Chochołowskiej. Mamy poszkodowanych. Jakby kózka nie zjeżdżała, to by kostkę w
formie miała. A tu, zaraz sprawdzę na mapie dokładnie ile, szmat drogi do aut.
Au. No, idziemy. Justi patent wynalazła, jakby tu pomóc, dostać się do domu…
Koniec dnia. Jedziemy na chatę w Hutach. Zu mówi: jesteśmy w domu. I coś w tym jest. Ta chata służy nam już lata i jest OK. Pizza, mycie, bety. A od rana wiecie, co ci szaleńcy planują??? Kościelec!!! To tym razem beze mnie. Nie tam i nie pobudka o czwartej, w środku nocy. Ufam, że w sobotę coś jeszcze wspólnie wyrypiemy. Ye. My.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz