niedziela, 18 marca 2018

I po sprawie

Prawda. Odradzali. Bardzo życzliwie i szanuję. Że po chorobie, że nie koniecznie w ten sposób. Jednak, gdyby nie to, że argumenty te, naprawdę rozsądne i wynikające ze szczerej troski, zagłuszył jakiś dziwny głos z poziomu, którego nie umiem nazwać, zostałabym w tę piątkową noc w strefie bezpiecznego ciepła, wypiłabym rozpuszczoną w ciepłej wodzie aspirynę i położyłabym się do łóżka. Tak powinien był uczynić człowiek rozsądny. Niestety, w moim przypadku, coś tam w głębi się we mnie tłukło i kazało pomyśleć inaczej. 

Odpowiedź znalazłam na trasie. Nie powiem, żeby rozważania przygotowane przez organizatorów EDK specjalnie mnie ujęły. Takie za bardzo jakby wyciągnięte z podręcznika dla trenerów coachingu. Tak jak samo wydarzenie uważam za strzał w dziesiątkę dla wielu ludzi, poszukujących w naszych dziwnych czasach, czegoś głębszego niż powszechnie pojmowany sukces, tak same rozważania za bardzo skupiają się na doskonaleniu formy - co, samo w sobie jest dobre ale rozwój własnej wrażliwości chrześcijańskiej i budowanie więzi z Bogiem to coś więcej niż super sprawdzanie się we wszystkim. Mogę być bliżej Boga na dnie własnego upadku niż na zdobytym świetną formą szczycie. 

Tak więc, przymykając nieco oko na czytane przy kolejnych stacjach teksty rozważań, razem z Ambrim, Piotrkiem, Kubą i jeszcze ich kolegą, którego imienia nie pomnę, posuwaliśmy się powoli, od stacji do stacji, ku szczytowi na Ślęży, gdzie, oczywiście, zaplanowano ostatnią stację. Pytanie, czy dojdę towarzyszyło mi do ok. 40. kilometra. Gdzieś około tego momentu, była może czwarta nad ranem czy coś -  mróz już wtedy naprawdę dawał popalić - natrafiliśmy na rozważanie dotyczące ryzyka. Zacytuję:

 'Zejście ze schronu na 4000 m rozpoczynało się od zjazdu na linie, a następnie czekał nas trawers śnieżnego zbocza z pomocą stalowej liny poręczowej. Jako pierwszy chwyciłem linę i wbiłem obie nogi w śnieg. Jednak coś poszło nie tak. Nogi zaczęły zjeżdżać po zlodowaciałym śniegu, a stalowa lina wyślizgiwała się z obciążonych już rąk. Po chwili zjeżdżałem już po śnieżno-skalnym zboczu w dół. W kilka sekund nabrałem prędkości i, pomimo że starałem się  łapać czego tylko się dało, pęd zaczął mnie obracać na bok. Walczyłem do końca, aż po 30 metrach wyhamowałem na większych skałach. Byłem poobijany ale żywy (...). Odkryłem wtedy, że podejmując ryzyko, naprawdę ryzykuję. Ale tylko ryzykując, mogę zmienić siebie'. 

Wtedy zrozumiałam sama, że nie ma znaczenia, czy dojdę. Znaczenia nabrało to, że idę. Krok po kroku. Może celem, po każdej kolejnej stacji, stało się dojść do tej następnej. I tyle. A to naprawdę nie wydawało się niemożliwe. Owszem, kosztowało wysiłku ale wybrzmiała we mnie prosta, karmelitańska prawda, z piosenki: 'życie, jesteś chwilą'. Znaczenie ma to, co teraz  bo tylko na to mam wpływ. Reszta była lub będzie i nie zależy  już czy jeszcze ode mnie.  Podejmując ryzyko, nie wiedziałam, czy po osłabieniu wcześniejszą chorobą i następną, która się właśnie zaczęła rozwijać, nie dobiję się po prostu i wyląduję z zapaleniem płuc czy oskrzeli. Naprawdę tego nie wiedziałam a czułam się podle. I można tutaj zadać tysiąc pytań. O rozsądek właśnie. O granicę pomiędzy brawurą a ryzykiem. Po co wbijać na szczyty, skoro jest to zawsze ryzyko. Trzeba by zapytać tych, którzy zostawiają wszystko i idą. Czy w góry, czy w sytuacje wymagające czegoś wiecej niz wyzwania zwykłej codzienności. Czy mieć dzieci, skoro można nie mieć. Czy uczyć się nowych rzeczy skoro mam dobry zawód i stabilną sytuację. Czy zadowolić się tym, co mam i kim jestem czy też dać posłuch  dziwnemu głosowi z głębi, który       n i e      c h c e        zamilknąć.

Wydaje się, że mroźne powietrze z pól, lasów i na koniec, z samej Ślęży, posłużyło mi jak super inhalacja. Dzisiaj i ja i Ambroży czujemy się dobrze, chociaż po powrocie w sobotę przespaliśmy, jak niemowlaki, do samego, niedzielnego poranka. Tak czy siak, poszli my, doszli my, spotkali na szczycie Piotrka z ekipą i wielu, wielu innych szaleńców. Fajnie jest żyć. Mówię wam. O, nasze mordy po dojściu. Ambro się śmieje a ja ledwo istnieję.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz