Cóż. Kolejny rok, jak z bicza trzasł.
Patrzę wstecz i nie do końca wierzę.
Stało się wiele.
Rodzinnie.
Relacyjnie.
Zewnętrznie.
Świat, w którym dzisiaj żyję, to świat nabuzowany paradoksem.
Najpierw, jest to świat pojęć pozbawionych znaczeń. Porozjeżdżanych wartości. Zdeformowanych koncepcji antropologicznych. Walczącej demokracji o miejsce dla swojej wyłącznie racji. Co za tym idzie, polityki sprowadzonej do gangsterki. I dalej, państwa pozbawionego realnych struktur i, co za tym idzie, sprawczości w interesie obywateli. Żyję w państwie bez gospodarza, narażającego mieszkańców na utratę suwerenności.
Rządza nami obcy.
A my?
A my nadal wszyscy mamy rację.
Każdy swoją.
Jak dupę.
Chyba musimy to państwo stracić, do końca, by zrozumieć, co tracimy, co dnia.
Smutne.
Wychowaliśmy pokolenie ludzi niezdolnych przejąć po nas obowiązki. Obojętnych na wszystko bo na wszystko patrzących zza powłoki bańki pozoru bezpieczeństwa. Lepiej tam zostać czy się rozbić na wejściu? Porzucić matriks i wejść w real? Nie. Real to groźne miejsce, z bandytami kołaczącymi kolbami do drzwi. Już niebawem.
Jak mam się nie bać? Jak mieć nadzieję?
Skąd czerpać siły i
sens
wstawania o poranku przy aromacie pierwszej kawy?
Przecież przyjdą po nas, bo nie ma kto nas już bronić.
Czy jest?
Powiedzcie.
Czy tak będziemy patrzeć i niczego, po prostu, nie wiedzieć.


